Kilka minut w górę od naszego ryokanu, umiejscowiona była stacja kolejki linowej na najwyższy szczyt Miyajimy górę Misen.
Kupiliśmy bilet w jedną stronę z zamiarem zejścia na wybrzeże górskim szlakiem. Przejazd kolejką składa się z dwóch części. Na pierwszym odcinku poruszają się małe gondole, maksymalnie dla 8 osób, choć naszym zdaniem najwyżej dla sześciu, a i przy czterech już tłok. :) Przejazd trwa ok. 10 min. Widoki wspaniałe, choć mnie trochę trzęsły się kolanka. Następnie trzeba się przesiąść na większą kolejkę, która zabiera już mniej więcej 30 osób. Przejazd nią trwa znacznie krócej, ale widać całą okolicę wyspy, więc dla samego widoku warto kupić bilet.
Góra Misen znana jest ze swoich wszędobylskich małp. Przy wyjściu z kolejki wiszą specjalne tablice informujące o tym, czy w danej chwili małpy są, czy gdzieś się pochowały.
Inne tablice informują o zasadach, jakie obowiązują na małpim terenie. :)
Kilka małp zdołaliśmy wypatrzeć, ale były zbyt zmęczone upałem, aby chcieć wykraść nam jedzenie czy trochę nam podokuczać.
Jak się okazało, kolejka nie wjeżdża na sam szczyt. Postanowiliśmy zdobyć go pieszo, co miało nam zająć 30 minut. Już wtedy zaczęły napływać ciemne chmury, a nawet grzmiało, ale niewzruszeni oraz zachęceni żywym krokiem Japończyków, postanowiliśmy jednak spróbować wspinaczki. Droga okazała się byś dokładnie wytyczona i wylana betonem... Maszerowało się więc w miarę łatwo, a widoki zachęcały do dalszej wędrówki.
Przed samym szczytem złapał nas deszcz. Burza nawet. L. dzielnie pokonał ostatni odcinek i zdobył szczyt.
Potem jednak musieliśmy przeczekać nawałnicę w przydrożnej świątyni. Jak się okazało w budynku obok przetrzymywano ogień, który płonie już od 1200 lat. Ten sam ogień posłużył do rozpalenia znicza płonącego w Parku Pokoju w Hiroshimie.
Kiedy po jakimś czasie udało nam się wrócić do stacji kolejki, okazało się, że ich ruch jest wstrzymany do odwołania z powodu pogody. Utknęliśmy na górze. Całe szczęście nie trwało to dłużnej niż godzinę i mogliśmy zjechać na dół. Powędrowaliśmy raz jeszcze na wybrzeże, aby zobaczyć świątynię Itsukishima. Zaczął się przypływ i torii już "pływała". :)
L. postanowił spróbować dziś nieco bardziej, jak dla mnie, "hardkorowych" smakołyków. :)
Co prawda nie smakują, jak kurczak, ale ponoć bardzo smaczne. To mnie jednak nie przekonało do spróbowania i zostałam przy tempura udon.
Już tłumaczę osobom, które nie miały okazji spróbować :) Udon to japoński rodzaj makaronu zrobionego z mąki pszennej. Zwykle podawany jest na ciepło z różnymi dodatkami. Natomiast tempura to bardzo pyszna rzecz. :) To pożyczka z kuchni portugalskiej, o czym pewnie już nikt tu nie pamięta. Owoce morza, najpopularniejsze są chyba krewetki, i warzywa moczy się w cieście i smaży na głębokim oleju. Jeżeli do udonu dodamy tempurę, np. w postaci kilku krewetek, wyjdzie nam tempura udon. :)
Miyajima słynie także z łopatek do serwowania ryżu. Podobno pierwsza została zrobiona przez mnicha zamieszkującego wyspę. Wszędzie ich pełno, gdyż stanowią charakterystyczną pamiątkę. My zostaliśmy obdarowani jedną przez właścicieli Momiji-so.
Jutro opuszczamy już ten kulinarny mały raj i ruszamy z powrotem do Tokio, czyli kiczu, smogu i plenerów z "Łowcy androidów". :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz