niedziela, 8 listopada 2020

Fukushima, historia (nie)zapomniana...

 

Kiedy dostałam propozycję przeczytania książki Urbex History: Fukushima. Wchodzimy do skażonej strefy, przyznam, że chwilę się zastanawiałam, czy chcę po tę publikację sięgać. Nie tylko z powodu napiętego ostatnio harmonogramu zajęć, ale także dlatego, że temat Fukushimy, a co za tym idzie, katastrofy, która dotknęła to miasto i okolice, został już wzdłuż i wszerz opisany, sfotografowany, sfilmowany - jednym słowem przemielony przez media, turystów, poszukiwaczy przygód, etc. Niedawno powstał nawet film Fukushima 50 opowiadający o grupie 50 pracowników elektrowni, którzy pozostali na miejscu i próbowali nie dopuścić do tragicznego końca. Dodam tylko, że w jedną z głównych ról wcielił się Ken Watanabe, więc pewnie obejrzę. :).

 


 

W każdym razie pomyślałam, że ciekawie będzie spojrzeć na Fukushimę oczyma nie tylko rodaków, ale również eksploratorów miejsc zapomnianych, opuszczonych, czy też jak sami o sobie piszą miejsc, do których wchodzić nie wolno. :) Łukasz Dabrowski, Konrad Niedziułka, Jakub Stankowski spełnili jedno ze swoich marzeń i postanowili nam o tym napisać. Książka jest przepełniona ich entuzjazmem do tego, co robią, dlatego przyjemnie czytało się relacje z ich wyprawy na drugi koniec świata. Nie do końca odnajduję się w temacie urban exploration, ale...

Swego czasu trochę interesował mnie temat japońskich ruin, haikyo (廃墟), czyli właśnie opuszczonych miejsc, do których docierali eksploratorzy i często na własną rękę pokazywali światu, jak obecnie wyglądają. Zarośnięte lunaparki, kruszejące domy i fabryk opuszczone hotele i wille... To, co wydaje mi się być najbardziej interesujące, to fakt, ze te wszystkie miejsca, kiedyś żyły - ktoś w nich mieszkał, pracował, bawił się. To obraz pewnych dni zatrzymanych w czasie. Prawda, zakurzony i odrapany, ale prawdziwy. Antropologia codzienności to ta część nauki o człowieku, która zawsze fascynowała mnie najbardziej. Nie tylko to, gdzie, ale także, a może przede wszystkim, jak ludzie żyją, jak spędzają czas oraz co przykuwa ich uwagę, jakimi przedmiotami się otaczają, jakie przedmioty wytwarzają i które uważają za swoje skarby. Świat haikyo pokazuje sporo miejsc zatrzymanych w czasie. Porzuconych, zastygłych w danym momencie, często obrośniętych nie tylko roślinami, ale i przedmiotami, które ktoś kiedyś pozostawił. Sporo takich japońskich miejsc znajdziecie między innymi na tej stronie

Postanowiłam więc zajrzeć do książki Urbex History: Fukushima. Wchodzimy do skażonej strefy i trochę Wam o moich wrażeniach napisać. W tym miejscu chciałabym podziękować Wydawnictwu Otwarte oraz samym autorom za taką możliwość. Dodam jeszcze, że nie byłam w Fukushimie i rejon ten jakoś nigdy za bardzo mnie nie interesował. Być może kiedyś będzie okazja tam dotrzeć...

Książka wydana jest w sposób, który zwykle nie zachęca mnie do czytania. Wolę, jak tekst oddycha i z reguły wyznaję zasadę im mniej przeszkadzajek przy czytaniu, tym lepiej. Szczególnie, gdy do czynienia mamy ze swego rodzaju reportażem. Tutaj przeszkadzajek jest sporo - począwszy od wstawek na marginesach, po linie oddzielające marginesy od tekstu po czcionki, których użyto np. do napisania tytułów. A to wszystko jest dosyć pstrokate, kolorowe, trochę krzyczy. A ja nie lubię, jak tekst do mnie krzyczy. :) Dotyczy to również samego tekstu, który w wielu miejscach wydał mi się transkryptem filmików z YT, których przyznam jeszcze nie zdążyłam obejrzeć*. Rozmowy między naszymi autorami okraszone żartami mało do mnie przemawiały i bardzo szybko dialogi autorów zaczęłam trochę pomijać skupiając się na opisach oraz rozmowach z mieszkańcami Fukushimy oraz innych odwiedzanych przez autorów miejsc. Wiadomo, że nie wszystko ma się każdemu podobać. Autorzy zresztą w kilku miejscach sugerują, że taki styl właśnie mają i pewnie niejeden miłośnik ich przygód ten styl lubi. Ja się w nim nie odnajduję. Po prostu. 

"Zwróciłem uwagę na wiszący na krześle kobiecy żakiet, ewidentnie przygotowany przez kogoś na następny dzień. Od ośmiu lat oczekuje na właścicielkę i będzie tam wisiał, aż budynek się rozpadnie bądź zostanie wyburzony w ramach oczyszczania terenu."

Co wcale jednak nie umniejsza zawartości tej książki. Mimo tych wszystkich przeszkadzajek, w książce odnaleźć można sporo wiedzy oraz interesujących historii z życia. Wydawać by się mogło, ze, tak jak wspominałam, o katastrofie w Fukushimie, zabójczym tsunami i ich skutkach powiedziano i napisano już wszystko. A jednak wciąż i wciąż powraca się do tych wydarzeń i do ludzi, którzy byli tych wydarzeń świadkami. To właśnie sylwetki osób, które autorzy spotykali na swej drodze, były dla mnie najbardziej godne uwagi. Ludzie, którzy wrócili na te tereny, którzy żyją w tej swojej nowej normalności i próbują jakoś na nowo zdefiniować otaczającą ich rzeczywistość. Mimo ton radioaktywnej ziemi za oknem. Mimo braku odpowiedzi na pytanie, co dalej. Mimo tragicznych wspomnień, które kładą cień na każdy ich dzień i które już na zawsze będą częścią Japonii. Mimo tego wszystkiego próbują...

Dzięki naszym autorom mamy wgląd w osławioną już strefę i miejsca, do których zazwyczaj nie każdy może wejść, a już na pewno nie bez przewodnika. Docieramy między innymi do opuszczonej szkoły, do prywatnych domów, do których nigdy już nikt nie powróci, salonów pachinko, sklepów i innych miejsc kiedyś tętniących życiem. Wszystko to tworzy przygnębiający obraz minionych dni. Obraz uwieczniony nie tylko tekstem, ale również spora ilością zdjęć. Dodatkowo każdy rozdział w książce kończy się podaniem kodu QR, który jest odnośnikiem do konkretnego filmiku na YT.

To, co bardzo do mnie przemawia, to fakt, ze wszyscy autorzy są bardzo szczerzy w tym, co piszą i uczciwie relacjonują każdy dzień wyprawy. Ich zdziwienia, zachwyty i refleksje składają się w spójną całość i są wyrazem dotarcia do nieznanego wcześniej kraju, poznawania odmiennej kultury oraz spełnienia marzeń. Trochę obawiałam się, że książka będzie miała wydźwięk taniej sensacji, niczego takiego w niej jednak nie znajdziecie. Na całe szczęście. Zachęcam, aby zapoznać się z relacją z tej japońskiej wyprawy. A jeśli podoba Wam się idea urbexu i chcielibyście wesprzeć autorów w kolejnych przedsięwzięciach, można to zrobić na Patronite tutaj

 

* Wszystkie filmiki można obejrzeć na kanale na YT tutaj


(Cyt. za: Łukasz Dabrowski, Konrad Niedziułka, Jakub Stankowski, Urbex History: Fukushima. Wchodzimy do skażonej strefy, Kraków 2020, s. 71.)

czwartek, 15 października 2020

Kwiat wiśni i czerwona fasola, czyli słodko-kwaśna opowieść o nas samych

 


Kwiat wiśni i czerwona fasola to niekórym już bardzo dobrze znana opowieść o przyjaźni, jaka zawiązała się pomiędzy Sentarō, pracownikiem sklepu z dorayaki, a Tokue, starsza panią, która pojawiła się w jego zyciu znienacka. Sentarō wydaje się być bardzo zrezygnowany, ciężko mu znaleźć motywację i nie jest w stanie obudzić się z letargu, w który popadł. Aż do momentu, gdy pewnego dnia poznaje Tokue. Starsza pani krok po kroku zaczyna zajmować w jego życiu wazne miejsce, służy mu pomocą przygotowując najlepsze an na świecie, a z czasem sprawia, że Sentarō zmienia się - znowu zaczyna mu zależeć, chce coś zrobić ze swoim życiem, chce być lepszy. 

Na kolejnych stronach książki odkrywamy, co ukształtowało naszych bohaterów, jak patrzą na świat i swoje życie. Sentarō spędził część swojego życia w więzieniu, a Tokue w zamkniętym ośrodku dla chorych na trąd. Oboje wiedzą więc, czym jest zostawienie wszystkiego za sobą i jak niepewna przyszłosc moze się wydawać. 

Dla mnie to również opowieść o dążeniu do doskonałości. Dążeniu, które u swoich podstaw ma szacunek do pracy i innych ludzi, a także chęć doskonalenia siebie. W obecnych czasach brakuje nam tej cierpliwosci, ale także zaangażowania i poświęcenia się, aby praca, którą wykonujemy nie tylko sprawiała nam satysfkację, ale również dobrze służyła innym, na przykład dajac im radosć. Podobnie jak ciepłe i pachnace dorayaki Sentarō wywoływały miłe uczucie i uśmiech na twarzach klientów. 

"Wdychanie zapachu wiatru i słuchanie szumu drzew to jedne z niewileu rzeczy, jakimi można zjamowac się w Tenshōenie. Już sześćdziesiat lat to robię. Wsłuchują się w słowa zreczy, ktore nie moga mówić - własnie to anzywam Słuchaniem. [...] Wierzę, że wszystko na tym świecie ma swój język, ktory można usłyszeć. Nie tylko ludzie idący aleją, ale wszystkie istoty żyjace, ba, nawet promienie słońca czy podmuchy wiatru."

Film oglądąłam dawno, natomiast do książki udało mi sie zajrzec dopiero niedawno. Przyjemnie było odświezyć sobie tę historię, mimo że łza sie w oku kręciła... I to nie raz! Historia Tokue oraz innych osób dotkniętych chorobą Hansena jest za każdym razem tak samo poruszajaca, smutna i pouczająca. Poruszająca, bo ciężko wyobrazić sobie z jakim ostracyzmem społecznym osoby dotknięte tą chorbą musiały sie zmagać. Smutna, bo pacjenci zamkniętych ośrodków zmuszeni byli zostawić za murami całe swoje dotychczasowe życie, rodziny, znajomych, a nawet ukochane przedmioty i pamiatki. A pouczajaca, bo nieustannie takie historie uczą nas tolerancji, akceptacji, tego, co wydaje się niemozliwe do przyjęcia, ale także, że zawsze trzeba szukać okruchów szczęścia. W każdej nawet beznadziejnej sytuacji.

Dziwnym trafem akurat po przeczytaniu ksiażki trafiłam na reportaż NHK o Ishiim Masanori, aktorze, który zajął się fotografią różnego rodzaju osrodków odosobnienia w Japonii. Nie tyle nawet ich zabudowań, co murów okalających takie miejsca. Wśród jego fotografii natrafic można również na mur ośrodka Tenshōen, w którym przebywali bohaterowie Kwiatu wiśni i czerwonej fasoli. Dla zainteresowanych link tutaj. Myslę, że na żywo mur ten robi jeszcze większe wrażenie. Nie da się przejsć obojetnie obok mieszkajacych tam osób i nie da się zignorować ich historii. 

Dla mnie Tokue już zawsze bedzie miała twarz aktori Kirin Kiki. Mimo że widziałam ją w kilku rolach, to własnie ta zapadła mi w pamieć najbardziej. Jej usmiech oraz słowa bohaterki, aby Słuchać. Siebie i świata wokół nas. 


Cyt. za: Durian Sukegawa, Kwiat wiśni i czerwona fasola, Kraków 2018, s. 117. 

niedziela, 4 października 2020

Kawai jinja jest bardzo kawaii

 

                                                                                Główna hala Kawai Jinja

Do Kawai Jinja (河合神社) trafiliśmy zupełnym przypadkiem. Po wizycie w chramie Shimogamo poszliśmy trochę się poszwendać po okolicy i lesie Tadasu no Mori, a ścieżka zaprowadziła nas prosto tam. Kawai Jinja poświęcona jest bogini Tamayorihime Mikoto, matce pierwszego cesarza Japonii, oraz kobiecemu pięknu. Pierwsze wzmianki o Kawai Jinja mają pochodzić już z VIII wieku. Na terenie chramu można kupić produkty do pielęgnacji, wypić smaczny i bardzo słodki specyfik, o którym więcej za chwilę, oraz kupić tabliczkę wotywną w kształcie lusterka (kagami ema) i na niej samemu narysować swoją wizję piękna. 


Teren chramu nie jest zbyt duży, ale położenie Kawai Jina sprawia, ze można tam odciąć się od zgiełku dużego miasta, a w upalny dzień odpocząć w cieniu drzew. Tak, jak inne osoby, które wybrały się tam w odwiedziny, także i my postanowiliśmy odsapnąć na ławeczce i uraczyć się bijinsui, czyli "wodą piękna", produkowaną z owoców chińskiej pigwy (karin), które rosną na terenie Kawai Jinja, i podawaną na ciepło lub zimno z dodatkiem miodu. Owa bijinsui zawiera przeciwutleniacze, witaminę C i ma pomagać w wybielaniu skóry.

                                        Rekonstrukcja chaty, w której mnich Kamo no Chomei napisał Hōjōki (方丈記)

Paradoksalnie najbardziej znanym mieszkańcem świątyni był mnich Kamo no Chōmei zwany także Chōmei Kawai. Początkowo mieszkał na cesarskim dworze, gdzie zajmował się poezją. Kiedy został pominięty w przejęciu schedy po swoim ojcu kapłanie shintō, postanowił odwrócić się od świata i zostać buddyjskim mnichem. Jego studium buddyjskiej koncepcji nietrwałości (mujō) Hōjōki na stałe wpisane została w poczet klasycznej literatury japońskiej i do dziś stanowi jedną z lektur. Hōjōki jest opisem wielu katastrof, które nawiedziły miasto Kioto. Z tego względu Kamo no Chōmei nazywany jest największym japońskim pesymistą.

                                                                                Kagami ema w Kawai Jinja
                                                                              Stoisko z produktami marki Black Paint

Kawai Jinja to jednak przede wszystkim miejsce, w które przychodzi się, aby lepiej wyglądać - a bardziej precyzyjnie, aby cera stała się jeszcze piękniejsza. Ponoć najlepiej przyozdabiać kagami ema własnym zestawem do makijażu, bo tylko wtedy nasze życzenie o pięknie ma szansę się spełnić. Ale jeśli ktoś przychodzi nieprzygotowany, chram udostępnia kredki. :)

Wśród wielu urokliwych miejsc, które do tej pory udało mi się odwiedzić w Japonii, Kawai jinja na pewno jest godna wzmianki i jeśli tylko będzie taka okazja, zachęcam, aby to miejsce odwiedzić. Nie wiem, czy był to przypadek, czy celowe działanie, ale muszę przyznać, że maiko zajmująca się sprzedażą kosmetyków, goshuinchō, etc. była najładniejszą Japonką, jaką chyba widzieliśmy w życiu. Nie śmiałam nawet zrobić jej zdjęcia. Być może tak właśnie działa aura tego miejsca... :) 

piątek, 11 września 2020

Dzieci z Hamamatsu, czyli książka nie tylko dla dzieci


Kiedy jakiś czas temu zobaczyłam zapowiedź Dzieci z Hamamatsu autorstwa Ka Mochi, wiedziałam, że muszę zajrzeć do tej książki. Uwielbiam ilustracje, nieważne czy dla Małych czy dla Dużych, a jeszcze bardziej uwielbiam, kiedy ilustracje oddają ducha i subiektywne spojrzenie autora. Na Japonię. :) To jedna z tych książek, które poznaje się niespiesznie - rozdział po rozdziale, ilustracja po ilustracji. Takimi książkami należy się delektować! 



Dzieci z Hamamatsu to opis życia w Japonii widziany oczami 6-letniej Laury, która wraz z Mamą i Tatankiem trafia do Kraju Kwitnącej Wiśni. Musi się od początku borykać z wieloma trudnościami, bo przecież w Japonii nie ma w przedszkolu ani pierwszego, ani drugiego śniadanka, a kiedy już można jeść, to na talerzu lądują gluty i patrzące na nas rybki. I jest bardzo zimno. I śnieg wcale nie jest śniegiem a płatkami wiśni, a tornistry czaruje się w świątyni, aby wszystko w szkole szło gładko. Do tego wszystkiego Laura zaczyna uczęszczać do przedszkola, ale szybko zyskuje nowych przyjaciół, z którymi staje się nierozłączna. Czas spędzany w towarzystwie bliźniaków Uso i Zen oraz Miyu pełen jest przygód, niespodzianek i  zwrotów akcji.

"Lecieliśmy pięć dni i osiem nocy. Albo jakoś tak. Bajki w telewizorkach samolotowych były po japońsku. Oglądałam je i zastanawiałam się, dlaczego wszyscy mówią o deskach. No i jeszcze koko i koko. Nie wiedziałam wtedy, że "koko" po japońsku znaczy "tutaj", a "desu ka" kończy każde pytanie."

Wizualnie książka urzeka. Już sam format i papier są dla mnie świetnie dobrane, a w środku duże ilustracje, ładnie zaakcentowany podział na rozdziały oraz słowniczek na końcu, który ma ułatwić zrozumienie tekstu osobom nie znających realiów japońskiego życia (słówka w nim zebrane są w tekście książki zaznaczone na niebiesko). Ilustracje idealnie wpasowane są w treść książki, bardzo podoba mi się kreska i kolory oraz sposób w jaki Ka Mochi pokazuje Japonię.


W książce przeplatają się ze sobą wydarzenia realne z magicznym światem japońskich baśni, folkloru i duchów. Fantazyjne kimona i roboty, dom ze zjeżdżalnią i ten urządzony w samolocie, a do tego wszystkiego piknik z Hello Kitty i Totoro. Japonia jest dla małej Laury nowym światem, który odkrywa każdego dnia. Czasami nie bez obaw i lęków, a czasami z dziecięcą radością i nadzieją. Niesamowite było spojrzeć na Japonię oczami dziecka i w maleńkim stopniu spróbować poznać Kraj Kwitnącej Wiśni z tej innej, czasami przez nas już zapomnianej, perspektywy. W książce nie brakuje humoru, a każdy rozdział czyta się z przyjemnością i zainteresowaniem.

"Następny dzień przyniósł mi tuż po przebudzeniu odkrywczą myśl, że życie jest wspaniałe. Wszystko w Japonii, w Hamamatsu było dla mnie nowe i niezwykłe, jak na wakacjach, a to przecież teraz moje normalne życie i nigdzie stąd nie wracam." 

Jedyne, co nieco mnie niemile zaskoczyło, to koniec książki. Nie tylko dlatego, że chciałoby się czytać dalej, ale również dlatego, że cała historia tak jakby nagle się urywa. Ostatni rozdział nie jest klamrą spinającą całość, ale daje wrażenie, że będzie nam dane doświadczyć czegoś jeszcze. Że na kolejnych stronach czekają na nas nowe przygody. Że ta historia ot tak nie może się po prostu skończyć. A jednak...

Aha, książka ma oznaczenie 6+, więc jak nic się łapię. :)  

(Cyt. za: Ka Mochi, Dzieci z Hamamatsu, 2020, s. 10.)
(Cyt. za: Ka Mochi, Dzieci z Hamamatsu, 2020, s. 46.)

środa, 19 sierpnia 2020

Miho no Matsubara, czyli gdzie niebo styka się z ziemią

 
Wybierając się do Shizuoki mieliśmy w głowach przede wszystkim obraz Fuji-san. Te wszystkie ikoniczne niemalże pocztówkowe góry Fuji zastygnięte w idealnym obrazie. Fuji górująca nad zielonymi polami herbaty wzgórz Makinohary. Fuji pochłaniająca swą wielkością port Shimizu. Fuji dotykająca nieba na sosnowej plaży Miho no Matsubara. Ciężko było zdecydować się na którąś z tych pięknych opcji, a mogliśmy wybrać tylko jedną... Biliśmy się trochę z myślami decydując się ostatecznie na miejsce wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO - Miho no Matsubara (三保の松原), czyli plaży z dorodnymi sosnami i widokiem na Fuji-san, które należy również do jednego z tzw. Nowych Trzech Widoków Japonii, czyli Shin Nihon Sankei (新日本三景).
 

 
A dostać się tam wcale nie jest tak łatwo. Z centrum Shizuoki trzeba udać się do portu-galerii-wesołego miasteczka o wdzięcznej nazwie S-Puls Dream Plaza, skąd odpływają promy lub jak się okazało także małe stateczki pasażerskie, którymi dostać się można na Półwysep Miho. Byliśmy jedynymi osobami, które tego dnia zjawiły się w porcie, więc trafiła nam się prywatna podróż przez wzburzone morze z podstarzałym japońskim wilkiem morskim. Trzęsło niemiłosiernie, mimo to postanowiliśmy usiąść na zewnątrz i postarać się nie wypaść za burtę. Jakimś cudem się udało i po około 20 minutach przybiliśmy do brzegu. Z powrotem wybraliśmy już jednak drogę lądową i podróż autobusem prosto na stację JR Shimizu, skąd w około 15 minut dojechaliśmy do Shizuoki.     
 

 
Z plaży ruszyliśmy między prywatnymi zabudowaniami w kierunku Miho no Matsubara. Pierwszym przystankiem na naszej drodze był chram Miho, urokliwie położony wśród drzew, do którego prowadziła jasna kamienna brama torii. Pusto i cicho, poza nami nikogo, mogliśmy więc w spokoju obejść cały teren i zajrzeć do pomniejszych kapliczek. Bardzo spodobały nam się wotywne beczki sake w pięknym niebieskim kolorze.
 
Na przeciwko kamiennej torii po przejściu na drugą stronę ulicy rozpoczyna się kami no michi, czyli "droga bóstw" prowadząca prosto do celu naszej wędrówki, czyli Miho no Matsubara. Ścieżka wiedzie wśród przepięknych starych sosen, niektóre z nich są specjalnie podtrzymywane, aby nie zapaść się pod naporem upływu lat. To wspaniałe miejsce i warto się nie spieszyć tylko spokojnie podążać krok za krokiem, oddychać i podziwiać te piękności.
 
 
Po krótkim spacerze ścieżką bóstw docieramy do małej infrastruktury, sklepów z pamiątkami i informacji turystycznej, gdzie można zaopatrzyć się w foldery, pocztówki z Fuji-san oraz przybić stempel z jej wizerunkiem. Rozwinęła się tam taka oto krótka rozmowa:
 
- Czy dzisiaj widać Fuji-san? - pytam. - Pogoda nie jest zbyt dobra...
- Tak, trochę dzisiaj chmur, niestety - odpowiada pani z informacji turystycznej. - Ale wczoraj widać ją było świetnie!
Tadam.
 
 
Trochę nam mina zrzedła, ale ruszyliśmy na plażę. Miho na Matsubara słynie nie tylko z pięknego widoku Fuji-san, ale również z legendy o Hagoromo (羽衣). Historia niebiańskiej istoty tennin (天人), która porzuca swoje szaty, aby wykapać się w wodach przy plaży sięga VIII wieku i jest bardzo popularnym tematem w teatrze Noh. Podczas kąpieli, tennin nie zauważa rybaka, który zabiera szatę i oczekuje tańca w zamian za jej zwrot. Niebiańska istota nie może wrócić do nieba bez swoich szat, zgadza się więc na warunki rybaka. Po wykonaniu tańca tennin znika w blasku księżyca zostawiając osamotnionego rybaka na plaży. Malutki chram Haguruma poświęcony jest właśnie tej legendzie, a na jego terenie stoi Hagoromo no Matsu, olbrzymia ponad 200-letnia sosna, na której niebiańska istota miała zostawić swoją szatę na czas kąpieli. 
 

 
Nie tylko Hagoromo no Matsu robi wrażenie, ale wszystkie sosny rosnące wzdłuż plaży. Ogromne, niektóre powykręcane, mocno zielone tworzą kontrast między niebem a ciemnym piaskiem plaży. Piasek kiedyś ponoć był tutaj jaśniutki, ale teraz przypomina pył wulkaniczny, z którym podobno jest zmieszany. Iście kosmiczny krajobraz, szczególnie przy szybko zmieniającej się pogodzie. Mieliśmy chwilę słońca i niebieskie niebo (mimo to Fuji-san pokazała się tylko trochę), a za chwilę bardzo silny wiatr i wzburzone morze. I tak na przemian. Zaczęło tez kropić. :)


 
 
W czasie tej kapryśnej pogody zjedliśmy nasz lunch składający się z onigiri, herbaty i słodkich bułek z pastą z czerwonej fasoli, Obyło się bez piasku w zębach, ale do najprzyjemniejszych chwil nie należało. Mimo skrywającej się gdzieś przed nami w chmurach Fuji-san. 
 
Spędziliśmy zaledwie kilka godzina na Półwyspie Miho i zobaczyliśmy tylko niewielki jego wycinek. Na pewno jest to miejsce, w które chciałabym kiedyś wrócić. I może w końcu ujrzeć Fuji-san w całej okazałości. Kiedyś...
 
 

czwartek, 6 sierpnia 2020

Słuchając Wszechświata, czyli "Pszczoły i grom w oddali"






Muzyka towarzyszy mi od małego, nie ma u mnie dnia bez muzyki. Przyznam, że muzykę poważną znam bardzo wybiórczo i zdecydowanie za rzadko jej słucham. Mam swoje ulubione utwory - współczesne i klasyczne. Śledzę nawet poczynania jednego z polskich pianistów, ale do konesera i znawcy mi daleko. Kiedy w moje ręce trafiła książka Pszczoły i grom w oddali zupełnie nie wiedziałam, czego się spodziewać.









"Jeśli poza nasza galaktyką jest jakaś gwiazda, na której warunki przypominają te na ziemi, z podobnym powietrzem, i tak samo rozchodzącymi się falami dźwięku, myślę, że tam rozwija się także muzyka. A w takim razie pojawiają się tez podobne do naszych instrumenty i być może w jakimś zakątku galaktyki jest ktoś, kto gra na fortepianie ze wszystkich sił."

Opowieść krąży wokół muzyki oraz czterech głównych bohaterów, uczestników międzynarodowego i prestiżowego konkursu pianistycznego w Yoshigae. Ku mojemu zdziwieniu, historie Jina, Masaru, Ayi oraz Akashiego były dla mnie tak samo interesujące i do końca nie miałam swojego faworyta/faworytki. Nikomu nie kibicowałam bardziej lub mniej i śledziłam losy wszystkich bohaterów z takim samym zaangażowaniem.

Cała czwórka zostaje wystawiona na ogromny stres, jakim jest udział we wspomnianym konkursie. Każda z postaci jest indywidualnością ze swoją historią i każda z tych osób bierze udział w konkursie z innego powodu. Jin, najbardziej tajemnicza postać, to młody chłopak, syn hodowcy pszczół, który chce "wynieść muzykę na zewnątrz" - nie ma w domu fortepianu, ćwiczy tylko wtedy, kiedy ma okazję do jakiegoś usiąść i generalnie odbiega od wizerunku statystycznego pianisty. Dla Masaru to szansa na sprawdzenie, czy publika pokocha jego wykonania znanych utworów, a tym samym być może w przyszłości również jego autorskie kompozycje. Aya to cudowne dziecko, które zniknęło nagle z koncertowej sceny, a jej udział w konkursie jest szeroko komentowany i przyjmowany z entuzjazmem, ale i nie bez złośliwości. Z kolei Akashi to ojciec rodziny oraz pracownik sklepu muzycznego, który żyje muzyką - dla niego sam udział w konkursie to ogromne wyróżnienie i ponowna okazja, aby odkryć swoją muzykę na nowo.

Śledzimy przebieg konkursu oraz to, co dzieje się poza nim. Wykonania każdego z uczestników wzbudzają niemałe emocje. Atmosfera oczekiwania udziela się nie tylko jurorom, ale całej publice, a także samym uczestnikom konkursu. Napięcie dodatkowo wzmaga obecność dziennikarki kręcącej film dokumentalny o konkursie i jego uczestnikach. Objętość książki mnie nieco zaskoczyła i zadawałam sobie pytanie, czy można pisać o muzyce czy tez o konkursie pianistycznym w interesujący sposób na ponad 450 stronach? Okazało się, że można!


Jedyne, co było nieco nużące, to sposób opisywania muzycznych doznań i ciągłe zapewnienia nas czytelników o wspaniałości i jeszcze lepszym, barwniejszym, bardziej spektakularnym wykonaniu danego utworu przez kolejnych uczestników konkursu. Rozumiem chęć autorki, aby opisać to, jak muzyka może wybrzmiewać i to, jak może oddziaływać w najlepszy sposób. Jednak czasami mniej znaczy więcej i tutaj chyba tych wszystkich "naj" było dla mnie momentami odrobinę za dużo. Niektóre fragmenty zupełnie niepotrzebnie się powtarzają, ale aż tak bardzo nie przeszkadzało mi to w czytaniu.

Nie wpadłam na pomysł, żeby podczas czytania, także posłuchać utworu pojawiającego się akurat w danym momencie w książce - być może wtedy przydługie, jak by się mogło wydawać, opisy nabrałyby inne wydźwięku. Na początku książki dostajemy informację, jakie utwory wybrał każdy uczestnik, aby zaprezentować je jurorom i publiczności w poszczególnych etapach konkursu, a na wewnętrznej części okładki znajduje się kod QR, dzięki któremu możemy przesłuchać wszystkie wymienione utwory na platformie Spotify.

Cała historia wydaje się być również nieco odrealniona i wygładzona. Nie ma tu mowy o  chęci wygranej za wszelką cenę czy ludzkiej zawiści. Każdy z bohaterów nad wygraną zdaje się przedkładać inne cele, a współzawodnictwo traktuje bardzo naturalnie i nie przywiązuje do niego większej wagi. Takie przynajmniej odniosłam wrażenie. I być może to mało autentyczne, ale przecież możliwe. Tych młodych ludzi łączy miłość do muzyki, jej uwielbienie i chęć dzielenia się najczystsza jej formą.

Na koniec taka ciekawostka - książka została zekranizowana, a jedną z ról powierzono polskiemu aktorowi, Andrzejowi Chyrze. :) Z chęcią obejrzę te ekranizację, szczególnie, że niektórych bohaterów inaczej sobie wyobrażałam.


Nie sądziłam, że można w takim napięciu śledzić losy uczestników konkursu pianistycznego! Książka  Pszczoły i grom w oddali była miłym zaskoczeniem. Myślę, że może spodobać się nie tylko miłośnikom muzyki klasycznej. A kto wygrał konkurs? Tego Wam nie zdradzę... :)


(Cyt. za: Riku Onda, Pszczoły i grom w oddali, Kraków 2020, s.299.)

sobota, 20 czerwca 2020

Planeta K., czyli pięć lat z życia sararīmana


 "Kochając swoją pracę, miejsce pracy i rodzinę, prowadzi się pełne radości, nadziei i zdrowia życie."

Na wstępie zaznaczę, iż nie dociekałam, ani nie próbowałam podpytywać autora, która japońska firma kryje się pod dużą żółtą literą K na okładce. Nie jest mi ta wiedza do niczego potrzebna, a niewiedza nie przeszkadza w odbiorze książki i perypetii głównego bohatera.

A jest nim świeżo upieczony pracownik japońskiej korporacji. Jako jedyny obcokrajowiec w liczącej kilkuset pracowników organizacji wzbudza niemałe zainteresowanie. Z dnia na dzień musi dostosować się do nowej rzeczywistości, w której nie wypada wyjść z pracy przed szefem (nawet, jeśli nie ma się już nic do roboty), a czas wolny często spędza się ze swoją nową rodziną, czyli współpracownikami. Jak można się domyśleć naszemu bohaterowi nie wszystko jest w smak.

Myślę, że pewne doświadczenia w pracy w korporacji są uniwersalne - niezależnie od tego, w jakiej korporacji się pracuje. Korporacyjne życie toczy się zgodnie z pewnymi regułami, niektóre z nich wielu uzna za absurdalne/niepotrzebne, etc. W Japonii częścią tego uniwersum bywają uniformy, rozgrzewka pracowników przed rozpoczęciem pracy czy legendarne zatrudnienie na całe życie (chociaż od jakiegoś czasu wiele firm już powoli rezygnuje z tej tradycji). To wszystko składa się na tzw. kulturę korporacyjną. Jeśli więc zdecydujemy się na pracę w takim środowisku, to chcąc nie chcąc stajemy się takiej kultury częścią i musimy podlegać jej regułom. W naszym kręgu kulturowym, gdzie pojęcie wolności i indywidualizmu, jest mocno zakorzenione, pewne aspekty pracy w japońskiej korporacji mogą powodować dysonans. Ale czy i u nas praca w tego typu organizacjach nie wiąże się z pewnymi zasadami, do których musimy się nagiąć?

"Jesteś sararimanem, najemnikiem, a sarariman jest od wykonywania poleceń, zapamiętywania faktów i wykorzystywania ich w pracy (...) Wyobraźnia nie jest potrzebna, tylko pamięć. (...) I jeszcze niekiedy mocna głowa - dodał. To nie jest jakiś wyjątkowy zawód, właściwie to nie jest w ogóle zawód. To styl życia. Garnitur i białe koszule, praca od rana do wieczora, schylanie karku, posłuszeństwo, lojalność i oddanie. Pensja co miesiąc na konto, którym zarządza żona, wydzielając ci kieszonkowe, premia dwa razy w roku i kredyt na dom. Imprezy firmowe i wyjścia z klientami. Spędzanie z nimi niekiedy więcej czasu niż z rodziną".

Nasz bohater przez kilka lat poznaje tajniki pracy w firmie K. Obserwuje hierarchię wartości, zasady, według których firma funkcjonuje oraz jak traktuje się osoby, które np. postanowiły z organizacji odejść (w domyśle wykazując się rzadko spotykaną brawurą). Z opisów można by wywnioskować, że firma K. jest bezdusznym molochem, w którego trybikach uwięzieni są pracownicy. Jednak wiele zachowań wynika z japońskiej kultury (w tym kultury pracy) i bez ich znajomości umyka nam kontekst, a niektóre zachowania mogą wydać się przerysowane, jak np. ostracyzm pracownika, który postanowił z firmą K. się pożegnać i przez ostatnie swoje dni w biurze był totalnie ignorowany przez wszystkich.Część osób zapewne nie zwracało na niego uwagi, aby nie musieć podejmować trudnego dla nich tematu. Część nie wiedziała, jak inaczej zachować się w stosunku do osoby, które de facto nie była już częścią wielkiej rodziny K. A być może byli i tacy, którzy z małą zazdrością w duchu mu kibicowali i gratulowali tego odważnego kroku.

Książkę czyta się przyjemnie, jednak akcja wciąga tylko trochę. Niektóre tematy są potraktowane jedynie z grubsza, np. sytuacja i rola kobiet w firmie K. A cała narracja pląta się nieco między reportażem a powieścią. Akcja książki wraz ze zbliżaniem się do końca przyspiesza i ostatnie miesiące są przedstawione skrótowo, a właściwie jedynym wydarzeniem, które zapada w pamięć jest trzęsienie ziemi z marca 2011 roku. Nie do końca czytelny był dla mnie sam koniec książki i odniosłam wrażenie, że treść nagle się urywa bez kropki na końcu.

Miałam okazję pracować w Japonii, ale było to arubaito (アルバイト), czyli praca dorywcza, oraz wolontariat, nie znam więc realiów korporacyjnego życia w Japonii z własnego doświadczenia. O sararīmanach (サラリーマン) oraz legendach pracy w japońskich firmach napisano już wiele. Temat karōshi (過労死), zatrudnienia na całe życie czy mniejszych lub większych absurdów związanych z pracą w korporacjach był szeroko eksploatowany. W tym temacie Planeta K. nie wnosi moim zdaniem nic nowego. Dla osób, które nie miały styczności z japońską kulturą Planeta K. na pewno będzie ciekawszą lekturą, niż dla tych czytelników, którzy o Japonii co nieco już wiedzą. I jak to często bywa w przypadku historii z życia wziętych, interesujące jest tutaj subiektywne spojrzenie autora na całą sytuację i firmę K. A czy się z nim zgadzamy, to już zupełnie inna sprawa.

Cyt. za: Piotr Milewski, Planeta K., Warszawa 2020, s. 36.
Cyt. za: Piotr Milewski, Planeta K., Warszawa 2020, s. 111.

czwartek, 11 czerwca 2020

Siruwia, mała namiastka Japonii


Są takie miejsca, które zbieram i zbieram z myślą, że kiedyś w końcu do nich trafię. Nawet w Polsce mam takich japońskich miejsc kilka. Niedawno miałam okazję odwiedzić jedno z nich - japoński ogród Siruwia.

Ogród położony jest w malowniczych okolicznościach przyrody pomiędzy Przesieką i Borowicami. Można dojechać samochodem pod samą bramę (jest parking) lub dostać się tam pieszo przy okazji jakiejś wędrówki na karkonoskim szlaku. Wokół cisza i spokój, więc nie mogliśmy się doczekać przekroczenia bramy ogrodu. Jak można przeczytać w opisie "na powierzchni 1,5 ha znajduje się bogaty zbiór roślin ozdobnych pośród których znajduje się siedem stawów, strumienie oraz 6m wodospad". Jest więc, co robić, a przy wejściu dostajemy dodatkowo informację, że czeka nas ponad 2 km ścieżek. Bilety kupione (27zł za osobę, można płacić kartą, do ogrodu można wejść z psem). No to zaczynamy! 
Pierwsze, co wpada mi w oko po przekroczeniu bramy, to przepiękny klon japoński z czerwonymi liśćmi oraz precyzyjnie uformowany piasek - nie szary czy biały, ale o nieco różowawym zabarwieniu. Już z miejsca, w którym stoimy można zrobić co najmniej kilkanaście przepięknych zdjęć. Pogoda może nie jest idealna, ale słońce przebija się przez chmury, a zieleń jest bardzo intensywna po porannym deszczu.


Drepczemy sobie w tym miejscu, powoli kontemplując widoki, formacje skalne i roślinność. Pierwsze wrażenia są bardzo pozytywne. Kierujemy się dalej i zgodnie z sugestią zaczynamy spacer idąc w lewo. Po drodze mijamy azalie oraz rododendrony w rozkwicie i docieramy do drewnianej konstrukcji mającej uosabiać (chyba) świątynię. Wchodzimy do środka po drewnianym podeście, z którego rozpościera się widok na ogród. To bardzo fajny zakątek, można się tu zatrzymać na dłuższą chwilę i z przyjemnością sobie posiedzieć i popatrzeć. Tak po prostu.


Na terenie ogrodu znajdują się dwa wodospady. Spokojnie płynący żeński, oraz rozbijający się z impetem męski, ten drugi robi większe wrażenie. Można zejść ścieżką i przejść tuż obok niego. Niedaleko mamy drewniany mostek, z którego również można spojrzeć na ogród. Wszystko tonie w zieleni i kolorach. Można się tu troszkę poczuć jakby było się w Japonii. Troszkę... 




Na kolejnym stawie bardzo fajny drewniany pomost prowadzący wprost do kolekcji bonsai. Na świeżym powietrzu można podziwiać między innymi sosny i azalie japońskie. Niektóre drzewka mają ponad 100 lat i są chlubą kolekcji. Można je również zobaczyć na corocznej wystawie bonsai w Zamku Książ. Drzewka są bardzo ładnie wyeksponowane i to kolejny uroczy zakątek ogrodu.



Niedaleko w jednym z budynków znajduje się małe muzeum, gdzie obejrzeć można autentyczne zbroje samurajskie oraz repliki wykonane przez pana Czesława Zabiegło. Jeśli interesuje Was ten temat, to koniecznie zapoznajcie się z jego zbrojami oraz książką Zbroja japońska. Przygotowana jest także kolekcja lalek kokeshi oraz hina-dan (雛壇), podest z kolekcją lalek hina-ningyō (雛人形).

Tłumów brak, być może dlatego, że byliśmy w ogrodzie w środku tygodnia. Można więc spokojnie wszystko pooglądać, nie spieszyć się i uciec na chwilę od zgiełku codzienności. Na terenie ogrodu znajduje się także kawiarnia, w której serwowana jest japońska herbata, piwo, sake i słodycze. Tym razem nie skorzystaliśmy, ale mam nadzieję, że będzie jeszcze okazja.


Siruwia ma wiele uroczych zakątków, a z każdej strony ogród prezentuje się wspaniale. Nie jest on w każdym miejscu tak wymuskany, jak wiele ogrodów, w których byłam w Japonii, ale to tylko dodaje mu uroku. Nie znam się za bardzo na sztuce ogrodnictwa, więc nie wiem, czy jest to zamierzony efekt i jeden z wielu japońskich stylów czy tez po prostu tak wyszło. Ogród chyba będzie rozbudowywany, ponieważ w jednej części zauważyliśmy wykopy i nowe formacje skalne. Trzeba będzie kiedyś wrócić. :)

sobota, 30 maja 2020

Matcha sernik na zimno, odsłona 2


Od kilku lat korzystam z tego samego przepisu, który zresztą pojawił się już na blogu. Nie będę ukrywać, że od dawna robię wszystko "na oko", a sernik o dziwo zawsze wychodzi. :) Tym razem dodałam świeże mango (bardzo lubię połączenie mango&amatcha, najczęściej jednak sernik ten robię z malinami lub bez żadnych owoców). Znalazłam również w kuchennej szafce czyste złoto Kanazawy. :) Zupełnie zapomniałam, że przywieźliśmy fiolkę jadalnego złota... Całe szczęście nie traci ono na ważności (chyba) i mogłam go użyć do sernika. Wyszło pięknie i bardzo smacznie.

Co potrzebujemy:

150g ciasteczek maślanych
30g masła
250g serka mascarpone
250g serka twarogowego do wypieków
250ml śmietanki 30%
100g cukru pudru
20g żelatyny w proszku
60ml wody
kopiasta łyżka herbaty matcha
mango (opcjonalnie)
jadalne złoto (opcjonalnie)

forma do pieczenia o średnicy 20cm
papier do pieczenia



Co robimy:


Zaczynamy od masy na spód sernika. Miksujemy razem pokruszone ciasteczka i masło. Formę wykładamy papierem i powstałą masę równomiernie wykładamy na spód formy. Następnie wkładamy do lodówki na ok. 30 min. 
Następny krok to przygotowanie żelatyny, którą mieszamy do całkowitego rozpuszczenia na wolnym ogniu i odstawiamy do ostudzenia. Podgrzewamy śmietankę i dodajemy zieloną herbatę, mieszamy do całkowitego połączenia się śmietanki i herbaty. Dodajemy żelatynę i znowu mieszamy, aby nie było żadnych grudek. Albo prawie żadnych. :) 

Miksujemy serek mascarpone, serek twarogowy i cukier puder, aby otrzymać gładką masę. Dodajemy mieszankę z herbatą matcha i ponownie miksujemy. Masę wlewamy do formy, wygładzamy. Dodajemy pokrojone w kawałki mango i wkładamy sernik do lodówki, aby stężał. Zawsze przygotowuję sernik wieczorem i zostawiam go na cała noc w lodówce. Jest na co czekać!

Przed podaniem można obsypać wierzch sernika matchą i dodać kawałeczki jadalnego złota. Złoto nic nie wnosi do walorów smakowych, ale za to zwiększa efekt wizualny. A że je się również oczami... :) Smacznego!


czwartek, 21 maja 2020

Zgasić słońce, czyli jak prawie pokonano Japonię

Fantastyka, steam punk czy latające smoki to nie do końca moje klimaty. Ani się na tym nie znam, ani nie przepadam. Co innego Japonia, choć tutaj znam się tylko trochę. Kiedy dostałam propozycję przeczytania Zgasić słońce Roberta J. Szmidta, postanowiłam, że potraktuję tę książkę i podejdę do niej jak do rozrywki w czystej postaci. 

Piłsudski vs Amaterasu
Technologia kontra podniebne bestie
Japonia przeciw reszcie świata

Czytając te hasła na okładce pomyślałam sobie "Okeeej..., łatwo nie będzie" oraz "chyba bracia Piłsudscy mnie prześladują" (wcześniej przeczytałam Akan. Powieść o Bronisławie Piłsudskim - kilka słów o tej książce tutaj), ale mimo to postanowiłam spróbować.

Ogólnie rzecz ujmując, książkę czyta się lekko, łatwo i nie do końca przyjemnie - mam tu na myśli przede wszystkim tę część, w której główny bohater ląduje w niewoli. Opisy są dosyć sugestywne i udziela się momentami ciężka atmosfera, lęk oraz osaczenie głównego bohatera.

A kim jest ów bohater? Polak z pochodzenia, Rosjanin z nadania, kadet Andrzej Horodyński. Siłą wcielony do marynarki wojennej, rzucony na drugi koniec świata, aby wziąć udział w bitwie Sił Kolacji przeciwko Japonii. Jak wielu młodych ludzi, został porwany przez wir wojny, o której wcześniej niewiele wiedział i która wydawała się być bardzo odległa.

Akcja książki rozgrywa się w 1905 roku i jest, oczywiście, historią snutą na kanwie historii alternatywnej. Japonia jako dominujące w świecie mocarstwo zagrabia coraz większe obszary posiłkując się w walce olbrzymimi smokami, a reszta świata stara się odeprzeć atak. Jak na razie z dosyć miernym skutkiem... Bitwa rozpoczynająca książkę miała być punktem zwrotnym. Plan dopracowany w każdym szczególe, zakładał zniszczenie Tokio oraz zabicie samego cesarza. W szeregach armii są ogromne mechy, zamiast na morzach i oceanach okręty ścierają się w powietrzu, a nad całym polem bitwy rozpościerają się cienie niepokonanych smoków.

"Na moment zrobiło się jaśniej niż w dzień, jakby nad stolicą Nipponu zapłonęło milion słońc. (...) Jeśli piekło wciąż istniało, mieszkańcy Tokio trafili właśnie do jego najgłębszego kręgu."

W to wszystko wpleciona zostaje historia naszego państwa pod zaborami i plany powstania, w którym dopomóc mają właśnie Japończycy. W celu pozyskania przychylności Japonii, na drugi koniec świata dociera sam Józef Piłsudski, który chce zwerbować Horodyńskiego i zrobić z niego agenta. Dzięki jego zasługom Piłsudski miał zdobyć zaufanie Japończyków i otrzymać od nich obiecaną pomoc w organizacji powstania. Po wygranej według planu Polska miała zostać jedynym sojusznikiem Japonii w Europie, a tym samym niejako sprawować władzę/opiekę nad tym regionem świata. Jak potoczyły się losy emisariuszy, Horodyńskiego i samej walki tego zdradzać nie będę.

Ku mojemu zaskoczeniu najbardziej podobała mi się pierwsza część książki, gdzie Japonii praktycznie nie ma. Jawi się ona jedynie jako cel ataku potężnej floty - oświetlona i niedostępna stolica. Ufortyfikowane i niezdobyte Tokio. Nigdy bym nie przypuszczała, że bitwa opisana na ponad stu stronach tak mnie wciągnie. Wszystko jest bardzo dobrze nakreślone i naprawdę można sobie wyobrazić poszczególne części latającego pancernika oraz niekończącą się walkę, która ma miejsce dookoła. Udziela się atmosfera walki i panujące napięcie. Pojawienie się smoków troszkę zgasiło mój entuzjazm, ale poddałam się konwencji i muszę przyznać, że ich ataki również opisane zostały sugestywnie i z detalami, a tym samym czytało mi się te fragmenty równie dobrze.  

Druga i trzecia część książki już tak bardzo mnie nie porwała. Brakowało mi dynamiki z pierwszej części i mimo że nadal dużo się działo, książka nie wciągała mnie równie mocno, jak na początku. Trochę namieszała mi tu postać Józefa Piłsudskiego oraz jego plan, który wydał mi się mało wiarygodny. Na kolejnych stronach mogłam się przekonać, że wiele spraw ma drugie dno, a każda ze stron patrzy na wszystko głównie ze swojej perspektywy. Oczywiście.

"Andrzej nie dostrzegał na zatłoczonych ulicach choćby jednego mężczyzny odzianego na europejską modłę - jeśli nie liczyć żołnierzy noszących japońskie mundury. Nikt nie osłaniał głowy słomkowym kapeluszem z charakterystycznym rondem, nikt nie okrywał ramion marynarką ani płaszczem, choć zaledwie kilka lat wcześniej były one w tych stornach niezwykle modne. Wojna odmieniał ten kraj." 

Co do samej Japonii i jej mieszkaniowców, ukazana jest ona w książce w dosyć stereotypowy i powierzchowny sposób. Pojawiają się obserwacje dotyczące kultury, jedzenia, architektury, etc. Mowa jest o brutalności i okrucieństwie, a jednocześnie jakby dla równowagi  dostajemy przydługi opis sztuki kabuki, którą ma okazję zobaczyć Horodyński. Japończycy jawią się jako honorowi oprawcy jednocześnie miłujący piękno. Pojawia się również postać bogini Amaterasu, która wraz ze smokami prowadzi Japończyków od jednego zwycięstwa do drugiego.

Zgasić słońce to niezła książka na oderwanie się i dobra rozrywka. Jedyne, co mi właściwie troszkę tylko przeszkadzało, to używane w książce miary rosyjskie - są one na końcu książki przełożone na te używane u nas, ale mimo wszystko trochę burzyło to płynność czytania. Nie wiem, czy planowane są kolejne części - koniec jednak jak dla mnie może to sugerować. Akcja na ostatnich stronach trochę zbyt szybko się toczy, jakby autor w pośpiechu chciał już i teraz domknąć całość. Mimo to jako całość Zgasić słońce jest godne polecenia, mimo że... nie jest to książka o Japonii. Tutaj puszczam oczko. :)  

(Cyt. za: Robert J. Szmidt, Zgasić słońce. Szpony smoka, Kraków 2020, s. 86.)
(Cyt. za: Robert J. Szmidt, Zgasić słońce. Szpony smoka, Kraków 2020, s. 283.)

wtorek, 12 maja 2020

Matcha muffinki z rabarbarem i orzechami


Od lat często piekę muffinki, bo szybko można zrobić coś dobrego, są łatwe w transporcie, więc można je zabrać np. na spacer, a dodatkowo łatwo poddają się eksperymentom kulinarnym. I tak oto w chłodny majowy poranek powstały matcha muffinki z cynamonem i rabarbarem. Na rozgrzewkę. Wciąż też korzystam z tego samego przepisu - nie dodaję dużo cukru, więc jeśli ktoś lubi bardzo słodkie wypieki, powinien zwiększyć ilość cukru co najmniej o połowę.


 



Co potrzebujemy:

mąka tortowa (350g)
mleko kokosowe (400ml)
2 jajka
1/4 szklanki cukru brązowego
proszek do pieczenia (3 łyżeczki)
szczypta soli
pół kostki masła
matcha (duża kopiasta łyżka albo i dwie :))
cynamon (1 łyżeczka)
świeży rabarbar
orzechy włoskie

 





Co robimy:


Wszystkie suche składniki mieszamy w misce i odstawiamy. W rondelku rozpuszczamy masło i odstawiamy, aby przestygło. Dokładnie myjemy, a następnie kroimy rabarbar na małe kawałki. Do suchych składników dodajemy mleko kokosowe, 2 jajka i roztopione masło. Mieszamy szpatułką do całkowitego połączenia się składników.

Rozkładamy ciasto do foremek na muffiny - wypełniamy je do połowy, dodajemy rabarbar, a następnie resztę ciasta. Na wierzch dodajemy orzechy włoskie. Pieczemy ok. 25 minut w 180 stopniach. I gotowe!



Fajnie jest w chłodny majowy dzień poczuć zapach takich muffinek i cynamonu... Sprawdziły się na pierwsze i na drugie śniadanie. Można je też zabrać ze sobą jako przekąskę. Pycha!