niedziela, 24 sierpnia 2014

Kiedy zapadła cisza


"O milczeniu mogę powiedzieć tylko tyle, ile słyszałam: wszystkie rzeczy poznajemy po tym, z czego są zrobione, albo po tym, co po nich zostaje - tak więc mowa nie istnieje sama w sobie, ale jest raczej efektem, jaki wywołuje, z milczeniem jest tak samo. Gdyby istniało królestwo ciszy, a jeden człowiek umiałby mówić - stałby się królem nieprzemijającego piękna. Ale oczywiście tu, gdzie jesteśmy, nie ma końca wypowiadanym słowom i przychodzi moment, gdy znaczą one już mniej niż milczenie. Mimo to chcemy walczyć."

Wczoraj siadłam, zaczęłam czytać i czytałam w miarę możliwości bez przerwy, aż skończyłam. Nie mogłam się oderwać. Być może również dlatego, że opowiadana historia mogła być w pewnej mierze oparta na faktach - a przynajmniej książka napisana jest na tyle sugestywnie, że mogłabym w to uwierzyć. 

Kiedy zapadła cisza to wciągająca tragiczna opowieść. Na skutek przegranego zakładu Oda Sotatsu podpisuje się pod zeznaniami i przyznaje do zbrodni, której nie popełnił. Zostaje zatrzymany, przesłuchiwany i ostatecznie skazany na śmierć. Krok po kroku poznajemy jego historię oraz historię osób z nim związanych - emocje i opinie rodziny, na której wydarzenia te odcisnęły piętno, a także Sato Kakuzo, prowodyra przedstawionych zdarzeń oraz tajemniczej Jito Joo. I możemy się tylko domyślać, dlaczego Oda Sotatsu milczy.

Konstrukcja książki sprawia, że cały czas trzyma nas w napięciu i czytamy ją z zainteresowaniem. Tak naprawdę do ostatnich stron możemy się tylko domyślać, co się stało. Autor nie tylko oddaje głos różnym postaciom i pozwala im na opowiedzenie ich własnej wersji zdarzeń, ale używa do tego różnych środków wyrazu - od zapisów przesłuchań, po listy oraz własne myśli i wtrącenia. To również sprawia, że historia ta ma wiele odcieni, wywołuje emocje i skłania do zastanowienia. Nie będę zdradzać nic więcej i zachęcam do przeczytania. W ciszy.

Więcej informacji na stronie wydawnictwa. Polecam!

(Cyt. za: Jesse Ball, Kiedy zapadła cisza, Warszawa 2014, s. 180.)

sobota, 23 sierpnia 2014

słowa #7

"Po czterech latach w Japonii mam własny fantazmat tego, co japońskie i radykalnie Inne, a kiedy gdzieś w świecie nagle doświadczam tej mojej japońskości – w ukształtowaniu krajobrazu, szczególnej dekoracji, sposobie, w jaki ktoś jest ubrany, czy zapachu shiso, które rośnie na moim polskim balkonie – wiem, że poruszam się w granicach własnej japońskiej bajki, podsycanej tym szczególnym rodzajem tęsknoty, która nie wymaga powrotu, tylko codziennych ćwiczeń ze zmysłowej pamięci."

(Cyt. za: Joanna Bator, Rekin z parku Yoyogi, Warszawa 2014, s.191.)

poniedziałek, 18 sierpnia 2014

Ōsanbashi, czyli wielorybie molo


Jakoś tak się stało, ze będąc kilka razy wcześniej w Yokohamie nie zauważyłam Ōsanbashi (大さん橋). Trochę to dziwne, bo molo jest spore, ale też wyglądem różni się od znanych nam tego typu konstrukcji. I jakoś tak moje oko nigdy wcześniej Ōsanbashi nie dostrzegło. W tym roku udało mi się naprawić to niedopatrzenie. :) 





Ōsanbashi to Międzynarodowy Terminal Pasażerski - to tutaj zatrzymują się statki wycieczkowe przybywające do Yokohamy. Mimo to molo dostępne jest dla wszystkich i nie obowiązują żadne opłaty. Ōsanbashi ma 400 metrów długości, a pierwotna konstrukcja pochodzi z 1894 roku - w 2002 roku molo zostało przebudowane. Kształt Ōsanbashi przypominać ma wieloryba, a dokładnie plecy wieloryba, stąd czasami molo bywa nazywane Kujira no senaka, czyli plecy wieloryba, a znajdujące się poniżej wewnątrz lobby Kujira no onaka, czyli brzuch wieloryba. 


To, co w Ōsanbashi najfajniejsze, moim zdaniem, to po pierwsze, taki układ powierzchni, że ma się wrażenie załamywania przestrzeni, a po drugie, trawniki, które czynią to molo wyjątkowym. Z górnego pokładu rozciąga się świetny widok na port i miasto, ponoć czasami widać i Fuji. Nie chciało nam się schodzić z tego wieloryba. :)




Ōsanbashi to świetne miejsce na przerwę w sporym spacerze między Minato Minari a parkiem Yamashita. Można posiedzieć na zewnątrz i rozkoszować się widokiem, lub wypić kawę i coś zjeść w brzuchu wieloryba. O dziwo, znajduje się tam również sklep z materacami. :) 

sobota, 9 sierpnia 2014

Do's and don'ts, czyli jak się (nie) zachowywać w Japonii.


W Japonii niemal na każdym kroku poucza się nas, czego robić nie wolno, co wolno, co należy, a czego nie. Większość takich informacji podawanych/pisanych jest po japońsku, więc zwykle przeciętna gadzina nie zwraca na nie zupełnie uwagi. Jednak wiele znaków/tablic informacyjnych etc. napisanych jest w języku angielskim. Lub angielskopodobnym. :)


Nie żebym nie zauważała takich tabliczek i w innych krajach, także w Polsce - ze słynnym "Nie deptać trawników" na czele. Fotografuję je wszystkie, bo mają dla mnie jakiś taki swój nierzeczywisty urok. Mają kształtować/narzucać nam pewne zachowania, ograniczenia, pomagać nawet, ale często wywołują tym samym uśmiech. :)


W Japonii nie brakuje i takich z kawaii obrazkami.


Albo bardziej w stylu wabi-sabi. I gdyby nie napisy w języku, który rozumiemy (zakładając, że japońskiego nie znamy lub nie znamy na tyle dobrze), mogłoby się wydawać, że to dekoracyjne tabliczki, z ornamentami, może nawet zawierające jakieś tajemnice.


Tymczasem ich przesłanie jest dosyć trywialne - żeby nie śmiecić, nie wchodzić tam, gdzie nie wolno, nie robić zdjęć, nie palić, nie karmić określonych zwierząt, zdjąć buty, nie jeść i nie pić,a nawet nie siusiać. Chyba najczęściej widziałam te zakazujące palenia i dotykania zwierząt, przedmiotów, roślin.



W sieci znaleźć można jeszcze wiele innych przykładów, w tym słynne plakaty z japońskiego metra czy oznaczenia miejsc specjalnych w pociągach. I tylko czasami się zastawiam, czy te wszystkie znaki są bardziej dla nas, gadzin, czy dla samych Japończyków? :)


sobota, 2 sierpnia 2014

Tokyo Sky Tree, czyli najwyższe drzewo świata


Nie jestem wielką fanką punktów widokowych wszelakich. A i wchodzę, a raczej wjeżdżam, tylko tam, gdzie jest winda. Nie mogłam jednak nie zdobyć Tokyo Sky Tree. Na szczęście jest tam winda. A nawet cztery. :)


Razem z Mamą postanowiłyśmy po odwiedzeniu Asakusy przejść się do Tokyo Sky Tree. Nie wydawało się to trudne - przecież było ją widać. :) A jednak droga była bardziej kręta niż myślałyśmy, ale dzięki temu odkryłyśmy malutki, ale uroczy park, i podglądałyśmy, jak mieszkają Japończycy. Na miejscu okazało się, że kolejki wcale nie są takie długie, jak wyczytałam w internecie, i po piętnastu minutach miałyśmy w rękach bilety. Na pierwszy poziom - bagatela 350 metrów nad ziemią.


Na tym poziomie można dokupić bilet, by wjechać jeszcze 100 metrów wyżej. I stamtąd Tokio naprawdę robi wrażenie. Piękny widok, szczególnie, że słońce zaczęło już zachodzić. I, oczywiście, musiał być też kawałek szklanej podłogi, który cieszył się popularnością zwłaszcza wśród popiskujących uczennic. Z zasady nie podchodzę nawet w pobliże takich miejsc, ale Mama wykazała się odwagą i dzielnie pstrykała fotki patrząc w dół. Brrr.


Podsumowując. Wycieczka na Tokyo Sky Tree mi się podobała, ale myślę, że to jednorazowa przyjemność. Wolę tę wieżę podziwiać z daleka. Nocą mieni się kolorami i wygląda jakoś tak przyjaźniej. :)


Informacje praktyczne.

Strona internetowa: http://www.tokyo-skytree.jp/en/
Czynne: codziennie od 8:00 do 20:00
Wstęp: 2060 jenów (na pierwszy poziom) + dopłata 1030 jenów (na drugi poziom)
Dojazd: najwygodniej dostać się linią Tobu Skytree do stacji Tokyo Skytree lub linią metra Asakusa do stacji Oshiage
Mapa: http://www.tokyo-skytreetown.jp/english/