środa, 19 sierpnia 2020

Miho no Matsubara, czyli gdzie niebo styka się z ziemią

 
Wybierając się do Shizuoki mieliśmy w głowach przede wszystkim obraz Fuji-san. Te wszystkie ikoniczne niemalże pocztówkowe góry Fuji zastygnięte w idealnym obrazie. Fuji górująca nad zielonymi polami herbaty wzgórz Makinohary. Fuji pochłaniająca swą wielkością port Shimizu. Fuji dotykająca nieba na sosnowej plaży Miho no Matsubara. Ciężko było zdecydować się na którąś z tych pięknych opcji, a mogliśmy wybrać tylko jedną... Biliśmy się trochę z myślami decydując się ostatecznie na miejsce wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO - Miho no Matsubara (三保の松原), czyli plaży z dorodnymi sosnami i widokiem na Fuji-san, które należy również do jednego z tzw. Nowych Trzech Widoków Japonii, czyli Shin Nihon Sankei (新日本三景).
 

 
A dostać się tam wcale nie jest tak łatwo. Z centrum Shizuoki trzeba udać się do portu-galerii-wesołego miasteczka o wdzięcznej nazwie S-Puls Dream Plaza, skąd odpływają promy lub jak się okazało także małe stateczki pasażerskie, którymi dostać się można na Półwysep Miho. Byliśmy jedynymi osobami, które tego dnia zjawiły się w porcie, więc trafiła nam się prywatna podróż przez wzburzone morze z podstarzałym japońskim wilkiem morskim. Trzęsło niemiłosiernie, mimo to postanowiliśmy usiąść na zewnątrz i postarać się nie wypaść za burtę. Jakimś cudem się udało i po około 20 minutach przybiliśmy do brzegu. Z powrotem wybraliśmy już jednak drogę lądową i podróż autobusem prosto na stację JR Shimizu, skąd w około 15 minut dojechaliśmy do Shizuoki.     
 

 
Z plaży ruszyliśmy między prywatnymi zabudowaniami w kierunku Miho no Matsubara. Pierwszym przystankiem na naszej drodze był chram Miho, urokliwie położony wśród drzew, do którego prowadziła jasna kamienna brama torii. Pusto i cicho, poza nami nikogo, mogliśmy więc w spokoju obejść cały teren i zajrzeć do pomniejszych kapliczek. Bardzo spodobały nam się wotywne beczki sake w pięknym niebieskim kolorze.
 
Na przeciwko kamiennej torii po przejściu na drugą stronę ulicy rozpoczyna się kami no michi, czyli "droga bóstw" prowadząca prosto do celu naszej wędrówki, czyli Miho no Matsubara. Ścieżka wiedzie wśród przepięknych starych sosen, niektóre z nich są specjalnie podtrzymywane, aby nie zapaść się pod naporem upływu lat. To wspaniałe miejsce i warto się nie spieszyć tylko spokojnie podążać krok za krokiem, oddychać i podziwiać te piękności.
 
 
Po krótkim spacerze ścieżką bóstw docieramy do małej infrastruktury, sklepów z pamiątkami i informacji turystycznej, gdzie można zaopatrzyć się w foldery, pocztówki z Fuji-san oraz przybić stempel z jej wizerunkiem. Rozwinęła się tam taka oto krótka rozmowa:
 
- Czy dzisiaj widać Fuji-san? - pytam. - Pogoda nie jest zbyt dobra...
- Tak, trochę dzisiaj chmur, niestety - odpowiada pani z informacji turystycznej. - Ale wczoraj widać ją było świetnie!
Tadam.
 
 
Trochę nam mina zrzedła, ale ruszyliśmy na plażę. Miho na Matsubara słynie nie tylko z pięknego widoku Fuji-san, ale również z legendy o Hagoromo (羽衣). Historia niebiańskiej istoty tennin (天人), która porzuca swoje szaty, aby wykapać się w wodach przy plaży sięga VIII wieku i jest bardzo popularnym tematem w teatrze Noh. Podczas kąpieli, tennin nie zauważa rybaka, który zabiera szatę i oczekuje tańca w zamian za jej zwrot. Niebiańska istota nie może wrócić do nieba bez swoich szat, zgadza się więc na warunki rybaka. Po wykonaniu tańca tennin znika w blasku księżyca zostawiając osamotnionego rybaka na plaży. Malutki chram Haguruma poświęcony jest właśnie tej legendzie, a na jego terenie stoi Hagoromo no Matsu, olbrzymia ponad 200-letnia sosna, na której niebiańska istota miała zostawić swoją szatę na czas kąpieli. 
 

 
Nie tylko Hagoromo no Matsu robi wrażenie, ale wszystkie sosny rosnące wzdłuż plaży. Ogromne, niektóre powykręcane, mocno zielone tworzą kontrast między niebem a ciemnym piaskiem plaży. Piasek kiedyś ponoć był tutaj jaśniutki, ale teraz przypomina pył wulkaniczny, z którym podobno jest zmieszany. Iście kosmiczny krajobraz, szczególnie przy szybko zmieniającej się pogodzie. Mieliśmy chwilę słońca i niebieskie niebo (mimo to Fuji-san pokazała się tylko trochę), a za chwilę bardzo silny wiatr i wzburzone morze. I tak na przemian. Zaczęło tez kropić. :)


 
 
W czasie tej kapryśnej pogody zjedliśmy nasz lunch składający się z onigiri, herbaty i słodkich bułek z pastą z czerwonej fasoli, Obyło się bez piasku w zębach, ale do najprzyjemniejszych chwil nie należało. Mimo skrywającej się gdzieś przed nami w chmurach Fuji-san. 
 
Spędziliśmy zaledwie kilka godzina na Półwyspie Miho i zobaczyliśmy tylko niewielki jego wycinek. Na pewno jest to miejsce, w które chciałabym kiedyś wrócić. I może w końcu ujrzeć Fuji-san w całej okazałości. Kiedyś...
 
 

czwartek, 6 sierpnia 2020

Słuchając Wszechświata, czyli "Pszczoły i grom w oddali"






Muzyka towarzyszy mi od małego, nie ma u mnie dnia bez muzyki. Przyznam, że muzykę poważną znam bardzo wybiórczo i zdecydowanie za rzadko jej słucham. Mam swoje ulubione utwory - współczesne i klasyczne. Śledzę nawet poczynania jednego z polskich pianistów, ale do konesera i znawcy mi daleko. Kiedy w moje ręce trafiła książka Pszczoły i grom w oddali zupełnie nie wiedziałam, czego się spodziewać.









"Jeśli poza nasza galaktyką jest jakaś gwiazda, na której warunki przypominają te na ziemi, z podobnym powietrzem, i tak samo rozchodzącymi się falami dźwięku, myślę, że tam rozwija się także muzyka. A w takim razie pojawiają się tez podobne do naszych instrumenty i być może w jakimś zakątku galaktyki jest ktoś, kto gra na fortepianie ze wszystkich sił."

Opowieść krąży wokół muzyki oraz czterech głównych bohaterów, uczestników międzynarodowego i prestiżowego konkursu pianistycznego w Yoshigae. Ku mojemu zdziwieniu, historie Jina, Masaru, Ayi oraz Akashiego były dla mnie tak samo interesujące i do końca nie miałam swojego faworyta/faworytki. Nikomu nie kibicowałam bardziej lub mniej i śledziłam losy wszystkich bohaterów z takim samym zaangażowaniem.

Cała czwórka zostaje wystawiona na ogromny stres, jakim jest udział we wspomnianym konkursie. Każda z postaci jest indywidualnością ze swoją historią i każda z tych osób bierze udział w konkursie z innego powodu. Jin, najbardziej tajemnicza postać, to młody chłopak, syn hodowcy pszczół, który chce "wynieść muzykę na zewnątrz" - nie ma w domu fortepianu, ćwiczy tylko wtedy, kiedy ma okazję do jakiegoś usiąść i generalnie odbiega od wizerunku statystycznego pianisty. Dla Masaru to szansa na sprawdzenie, czy publika pokocha jego wykonania znanych utworów, a tym samym być może w przyszłości również jego autorskie kompozycje. Aya to cudowne dziecko, które zniknęło nagle z koncertowej sceny, a jej udział w konkursie jest szeroko komentowany i przyjmowany z entuzjazmem, ale i nie bez złośliwości. Z kolei Akashi to ojciec rodziny oraz pracownik sklepu muzycznego, który żyje muzyką - dla niego sam udział w konkursie to ogromne wyróżnienie i ponowna okazja, aby odkryć swoją muzykę na nowo.

Śledzimy przebieg konkursu oraz to, co dzieje się poza nim. Wykonania każdego z uczestników wzbudzają niemałe emocje. Atmosfera oczekiwania udziela się nie tylko jurorom, ale całej publice, a także samym uczestnikom konkursu. Napięcie dodatkowo wzmaga obecność dziennikarki kręcącej film dokumentalny o konkursie i jego uczestnikach. Objętość książki mnie nieco zaskoczyła i zadawałam sobie pytanie, czy można pisać o muzyce czy tez o konkursie pianistycznym w interesujący sposób na ponad 450 stronach? Okazało się, że można!


Jedyne, co było nieco nużące, to sposób opisywania muzycznych doznań i ciągłe zapewnienia nas czytelników o wspaniałości i jeszcze lepszym, barwniejszym, bardziej spektakularnym wykonaniu danego utworu przez kolejnych uczestników konkursu. Rozumiem chęć autorki, aby opisać to, jak muzyka może wybrzmiewać i to, jak może oddziaływać w najlepszy sposób. Jednak czasami mniej znaczy więcej i tutaj chyba tych wszystkich "naj" było dla mnie momentami odrobinę za dużo. Niektóre fragmenty zupełnie niepotrzebnie się powtarzają, ale aż tak bardzo nie przeszkadzało mi to w czytaniu.

Nie wpadłam na pomysł, żeby podczas czytania, także posłuchać utworu pojawiającego się akurat w danym momencie w książce - być może wtedy przydługie, jak by się mogło wydawać, opisy nabrałyby inne wydźwięku. Na początku książki dostajemy informację, jakie utwory wybrał każdy uczestnik, aby zaprezentować je jurorom i publiczności w poszczególnych etapach konkursu, a na wewnętrznej części okładki znajduje się kod QR, dzięki któremu możemy przesłuchać wszystkie wymienione utwory na platformie Spotify.

Cała historia wydaje się być również nieco odrealniona i wygładzona. Nie ma tu mowy o  chęci wygranej za wszelką cenę czy ludzkiej zawiści. Każdy z bohaterów nad wygraną zdaje się przedkładać inne cele, a współzawodnictwo traktuje bardzo naturalnie i nie przywiązuje do niego większej wagi. Takie przynajmniej odniosłam wrażenie. I być może to mało autentyczne, ale przecież możliwe. Tych młodych ludzi łączy miłość do muzyki, jej uwielbienie i chęć dzielenia się najczystsza jej formą.

Na koniec taka ciekawostka - książka została zekranizowana, a jedną z ról powierzono polskiemu aktorowi, Andrzejowi Chyrze. :) Z chęcią obejrzę te ekranizację, szczególnie, że niektórych bohaterów inaczej sobie wyobrażałam.


Nie sądziłam, że można w takim napięciu śledzić losy uczestników konkursu pianistycznego! Książka  Pszczoły i grom w oddali była miłym zaskoczeniem. Myślę, że może spodobać się nie tylko miłośnikom muzyki klasycznej. A kto wygrał konkurs? Tego Wam nie zdradzę... :)


(Cyt. za: Riku Onda, Pszczoły i grom w oddali, Kraków 2020, s.299.)