czwartek, 31 lipca 2008

hakone i czarne jaja

Aby ujrzeć górę Fuji, trzeba się trochę natrudzić. Pojechaliśmy do Hakone. Wsiedliśmy na statek "piracki". Aparat był w ciągłej gotowości. A i tak na się nie udało, bo pogoda sprawiła nam psikusa... Ale od początku.

Już sama droga do Hakone jest przyjemna i bardzo ciekawa. Trzeba często zmieniać środki lokomocji, co, niestety, wiąże się również z kosztami. JR Pass bowiem pokrywa jedynie koszt przejazdu shinkansenem do Odawary. Tutaj najpierw należy kupić bilet na pociąg do Gora linii Hakonetozen.


Pociąg powoli wspina sie po zboczu góry, więc trasa jest bardzo widowiskowa. Następnie czeka przesiadka na "kaburu karu", czyli cable car. Dziwne dość urządzenie ciągnięte na kablu w górę. :)


Kolejnym środkiem lokomocji jest kolejka linowa - najdroższa, ale i najbardziej emocjonująca. Widoki imponujące. Niestety dość duże zachmurzenie nie pozwoliło do końca ich uwiecznić.



W połowie drogi do Togendai, które było naszym punktem docelowym, można wysiąść w Ōwakudani, czyli w Dolinie Wielkiego Wrzenia. Dookoła gorące i bulgocące błoto. I zapach siarki. Krajobraz iście piekielny. :)




Jeżeli ktoś chce posmakować tego piekła (i nie przeszkadza mu smrodek siarki), bardzo popularne są tutaj kurotamago, czyli czarne jajka.


Gotowane są we wrzącym błocie - podobno bardzo zdrowe. Mówi się, że każde zjedzone takie jajko dodaje człowiekowi siedem lat życia. Sprzedawane są w paczuszkach po sześć sztuk. Sami policzcie, ile można zyskać. :)



Można sobie również sprawić Hello Kitty przebrane za... czarne jajo!


Drugi etap podróży kolejką kończy się w Togendai, skąd odpływają statki "pirackie". Trasa wiedzie przez jezioro Ashi aż do Moto-Hakone.



Po drodze mija się torii stojącą w wodzie i Fuji, które razem są zawsze przedstawiane w folderach turystycznych. Torii i owszem udało nam się zobaczyć. Z Fuji już było dużo gorzej. Możemy tylko wierzyć folderom, że gdzieś tam za chmurami musiała się skryć...


Już na nabrzeżu do moich uszu dotarł znajomy dźwięk, który tak uwielbiam. Taiko, czyli japońskie bębny. Akurat w Moto-Hakone trwało Kosui Matsuri, czyli festiwal poświęcony opiekuńczemu bóstwu jeziora Ashi, które pojawia się pod postacią dziewięciogłowego smoka. Wieczorem z łodzi składny jest mu w ofierze czerwony ryż oraz sake. Na wodzie puszczane są kolorowe lampiony, a całość wieńczy pokaz fajerwerków. My mieliśmy okazję obejrzeć jedynie (choć dla mnie to i tak AŻ), pokazy różnych grup grająych na taiko.












Niestety nie mogę zamieścić tutaj żadnych dźwięków, ale polecam posłuchać. :) Tym miłym akcentem kończymy na dziś. Mamy kolejny powód, aby wrócić do Japonii i w końcu odnaleźć gdzieś na horyzoncie Fuji. :)

środa, 30 lipca 2008

kamakura

Rano obudziły nas promienie tokijskiego słońca, więc zerwaliśmy się ochoczo i na pociąg do Kamakury popędziliśmy. :) Trzeba przyznać, że pogoda w Tokio jak na razie jest bez zarzutu - smogu brak i nawet nie jest tak gorąco. Kamakura to popularne miasteczko położone ok. 50 km od Tokio. Przyjeżdża się tu z powodu Wielkiego Buddy albo po prostu, aby pobyczyć się na jednej z plaż. :)


Podróż z Tokio trwa ok. godziny. Postanowiliśmy wysiąść na wcześniejszej stacji, aby zobaczyć świątynię Engaku znanej z największego dzwonu w mieście. To także jedna z najważniejszych świątyń buddyzmu zen w Japonii.




Wiele budynków strawił ogień w różnych okresach czasu, ale zostały one zrekonstruowane. Na terenie świątyni znajduje się Shariden, w którym przechowywane są podobno zęby samego Buddy. Zwykle nie jest dostępny dla zwiedzających.


Tereny przyświątynne są, jak to zazwyczaj bywa, bardzo urokliwe i miło się po nich spaceruje.



Następnie wróciliśmy do pociągu i, żeby nie forsować się zbytnio :), podjechaliśmy jedną stację do Kamakury. Tutaj kolejny raz mieliśmy okazję przejechać się Enodenem, o którym już wspominałam opisując wycieczkę do Enoshimy.


Ze stacji Enodenu w kilka minut można dotrzeć piechotą do Wielkiego Buddy. Postanowiliśmy jednak trochę wydłużyć oczekiwanie i wstąpiliśmy do świątyni Hasedera, która poświęcona jest bogini miłosierdzia Kannon. Znajduje się tutaj jej prawie dziesięciometrowy drewniany posąg, którego nie można fotografować, zainteresowanych odsyłam więc do skarbnicy internetu. :)




Na terenie świątyni jest wiele posążków Jizō. Zwykle przedstawiany jest w postaci mnicha - opiekuna dzieci, zwłaszcza tych, które zmarły przed swoimi rodzicami. Od lat '80, kiedy popularność Jizō wzrosła, jest również opiekunem dzieci nienarodzonych, również w wyniku aborcji. Często jego posążki przyozdabiane są czerwonymi czapeczkami czy fartuszkami.



Na terenie Hasedery odnaleźć można również grotę poświęconą Benzaiten (Benten) - bogini kobiecego piękna i dobrobytu.


Po kilku minutach od opuszczenia Hasedery dotarliśmy do kas biletowych oddzielających nas od Daibutsu, czyli Wielkiego Buddy.


Mierzący ok. 13,5 metra zajmuje drugie miejsce na liście największych posągów Buddy znajdujących się na terenie Japonii. Pierwsze miejsce niezmiennie okupuje posąg Buddy ze świątyni Todaiji w Narze, który mieliśmy już okazje oglądać. Pierwotnie Daibutsu przebywał pod dachem, jednak w XV wieku tsunami zniszczyło budynek, którego nigdy już nie odbudowano.




I w końcu przyszedł czas na deser, czyli ciasteczka od samego Wielkiego Buddy :)


Innym popularnym smakołykiem z Kamakury są ciasteczka w kształcie gołębi. Skąd te gołębie? Nie mam pojęcia. :)

wtorek, 29 lipca 2008

znowu w Tokio


Cały dzień prawie zajęła nam podróż do Tokio. Z samego rana mili właściciele Momiji-so odwieźli nas do portu, gdzie od razu złapaliśmy prom do Hiroshimy. Z łezką w oku ostatni raz spoglądaliśmy na torii. Do Tokio dotarliśmy późnym popołudniem dwoma shinkansenami. Jadąc pociągiem Hikari, czyli wykorzystując JR Pass, trzeba zrobić przesiadkę w Shin-Osaka, ponieważ nie ma bezpośredniego połączenia między Hiroshimą a Tokio. Hostelowi w Tokio daleko do ryokanów, które tak polubiliśmy, ale blisko tu do metra, a w pokoju klimatyzacja i internet, więc nic nam więcej do szczęścia nie potrzeba. Może poza pogodą - właśnie nad Tokio przechodzi ogromna nawałnica. Oby do jutra się wypogodziło...

p.s. Kimono na zdjęciu pochodzi z Kioto ze sklepu z kimonami z drugiej ręki. Tak, są takowe w Japonii. :) I całe szczęście, bo ceny nowych kimon potrafią być zabójczo wysokie. To kimono podarował mi L. :) Według mojej wiedzy to formalne kimono przeznaczone dla mężatek (więc mnie nie bardzo wypada je nosić, ale jest taaakie piękne, że nie mogę się powstrzymać)na oficjalne okazje takie, jak np. śluby. Ten rodzaj kimona to irotomesode, czyli kimono jednobarwne zdobione tylko poniżej talii. Posiada trzy herby (kamon): dwa na ramionach i jeden na plecach blisko karku. Tego rodzaju kimona mogą mieć również pięć herbów. Pierwsze do kolekcji. :)

poniedziałek, 28 lipca 2008

miyajima dzień drugi

Kilka minut w górę od naszego ryokanu, umiejscowiona była stacja kolejki linowej na najwyższy szczyt Miyajimy górę Misen.


Kupiliśmy bilet w jedną stronę z zamiarem zejścia na wybrzeże górskim szlakiem. Przejazd kolejką składa się z dwóch części. Na pierwszym odcinku poruszają się małe gondole, maksymalnie dla 8 osób, choć naszym zdaniem najwyżej dla sześciu, a i przy czterech już tłok. :) Przejazd trwa ok. 10 min. Widoki wspaniałe, choć mnie trochę trzęsły się kolanka. Następnie trzeba się przesiąść na większą kolejkę, która zabiera już mniej więcej 30 osób. Przejazd nią trwa znacznie krócej, ale widać całą okolicę wyspy, więc dla samego widoku warto kupić bilet.


Góra Misen znana jest ze swoich wszędobylskich małp. Przy wyjściu z kolejki wiszą specjalne tablice informujące o tym, czy w danej chwili małpy są, czy gdzieś się pochowały.


Inne tablice informują o zasadach, jakie obowiązują na małpim terenie. :)


Kilka małp zdołaliśmy wypatrzeć, ale były zbyt zmęczone upałem, aby chcieć wykraść nam jedzenie czy trochę nam podokuczać.



Jak się okazało, kolejka nie wjeżdża na sam szczyt. Postanowiliśmy zdobyć go pieszo, co miało nam zająć 30 minut. Już wtedy zaczęły napływać ciemne chmury, a nawet grzmiało, ale niewzruszeni oraz zachęceni żywym krokiem Japończyków, postanowiliśmy jednak spróbować wspinaczki. Droga okazała się byś dokładnie wytyczona i wylana betonem... Maszerowało się więc w miarę łatwo, a widoki zachęcały do dalszej wędrówki.




Przed samym szczytem złapał nas deszcz. Burza nawet. L. dzielnie pokonał ostatni odcinek i zdobył szczyt.


Potem jednak musieliśmy przeczekać nawałnicę w przydrożnej świątyni. Jak się okazało w budynku obok przetrzymywano ogień, który płonie już od 1200 lat. Ten sam ogień posłużył do rozpalenia znicza płonącego w Parku Pokoju w Hiroshimie.

Kiedy po jakimś czasie udało nam się wrócić do stacji kolejki, okazało się, że ich ruch jest wstrzymany do odwołania z powodu pogody. Utknęliśmy na górze. Całe szczęście nie trwało to dłużnej niż godzinę i mogliśmy zjechać na dół. Powędrowaliśmy raz jeszcze na wybrzeże, aby zobaczyć świątynię Itsukishima. Zaczął się przypływ i torii już "pływała". :)






L. postanowił spróbować dziś nieco bardziej, jak dla mnie, "hardkorowych" smakołyków. :)




Co prawda nie smakują, jak kurczak, ale ponoć bardzo smaczne. To mnie jednak nie przekonało do spróbowania i zostałam przy tempura udon.



Już tłumaczę osobom, które nie miały okazji spróbować :) Udon to japoński rodzaj makaronu zrobionego z mąki pszennej. Zwykle podawany jest na ciepło z różnymi dodatkami. Natomiast tempura to bardzo pyszna rzecz. :) To pożyczka z kuchni portugalskiej, o czym pewnie już nikt tu nie pamięta. Owoce morza, najpopularniejsze są chyba krewetki, i warzywa moczy się w cieście i smaży na głębokim oleju. Jeżeli do udonu dodamy tempurę, np. w postaci kilku krewetek, wyjdzie nam tempura udon. :)
Miyajima słynie także z łopatek do serwowania ryżu. Podobno pierwsza została zrobiona przez mnicha zamieszkującego wyspę. Wszędzie ich pełno, gdyż stanowią charakterystyczną pamiątkę. My zostaliśmy obdarowani jedną przez właścicieli Momiji-so.


Jutro opuszczamy już ten kulinarny mały raj i ruszamy z powrotem do Tokio, czyli kiczu, smogu i plenerów z "Łowcy androidów". :)