Druga część opisu naszej krakowskiej wycieczki, to część poświęcona jedzeniu. No bo jak wycieczka, to nie omieszkaliśmy także pobuszować trochę kulinarnie. Głównym celem było odnalezienie rybek taiyaki, o których pisała Mad Tea Party. Jak duże było moje rozczarowanie, kiedy okazało się, że rybek już nie ma i nie będzie, to możecie sobie tylko wyobrazić. :( Tym razem nie trafiliśmy także do miejsca zwanego KURA. To japońskie bistro, jak KURA sama się tytułuje, kusiło mnie już od dawna. W menu gyoza, ramen, udon i soba, tempura i sushi. Jest w czym wybierać, ale widać tym razem nie było nam pisane.
Odwiedziliśmy jednak inne miejsce, które gorąco polecam i na pewno muszę tam następnym razem wrócić. Trafiliśmy Pod Noreny. Zachwyciły mnie wnętrza, cudowne i totalnie w moim stylu.
Krąży takie powiedzenie, iż życie jest zbyt krótkie i należy najpierw zjeść deser. Kierując się tą złotą myślą zamówiliśmy Pod Norenami same słodkości. Matcha słodkości. Były więc lody z zielonej herbaty (a także sezamowe i z fasoli - pyszne!), matcha tarta oraz wyborne matcha latte, ale trochę małe. I po raz pierwszy w życiu musiałam przyznać, że się przematchowałam. :) A myślałam, że to nigdy nie nastąpi*.
Drugie kulinarne podejście nie było zbyt udane. Uwielbiam krakowskie Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej Manggha - za całokształt. Ale do restauracji, która znajduje się w tym samym miejscu, nijak przekonać się nie mogę. Nigdy nie zdarzyło mi się tam niczego zjeść, a nawet wypić, aż do teraz.
O wnętrzach nie będę się rozpisywać, bo restauracja nawet jakoś się wpisuje w całe Muzeum. Zdecydowanie wolę stoliki z kanapami, ale przy nich ciężko byłoby coś zjeść. Zamówiliśmy kurczaka karaage z ryżem oraz ramen. Kurczak był dobry, ale z dziwnym nieco pikantnym sosem. Dało się zjeść i nawet zapełniło żołądek, jednak stosunek ceny do iloci był bardzo rozczarowujący. Natomiast L. był bardzo zawiedziony. Ramen był wielkości "małej", mimo że w karcie jak byk napisane było "duży", to nawet ja widziałam, że to nie jest standardowa porcja - znowu cena a ilość... Poza tym nie smakował za dobrze, a makaron w nim się znajdujący niewiele miał wspólnego z prawdziwym udonem, o który L. poprosił przy zamówieniu.
Cały czas miałam w głowie zresztą ten wpis... Mimo to tak się niefortunnie złożyło, że mieliśmy opcję zjedzenia czegoś tam albo nigdzie. I był to pierwszy i zapewne ostatni raz... skoro na mieście jest tyle innych wspaniałych możliwości, jak wspominane Pod Norenami na przykład.
* Szybko mi jednak przeszło, o czym w kolejnej relacji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz