I tym razem Japonia mnie nie zaskoczyła - obok naprawdę pięknych miejsc i rzeczy istnieją tandeta i kicz, zły smak i beton. Czyli jak wszędzie. Wabi-sabi miesza się z szaloną ludzką kreatywnością i życiem codziennym. Ładnie (nie) jest.
Urocze miasteczko wśród gór Matsumoto nie jest wyjątkiem. Te dwa wielkie jakby niedokończone molochy naprawdę odcinają się w krajobrazie miejsca. Jeden przy głównej ulicy, drugi nieco z boku, ale na drodze prowadzącej do kilku centrów kulturalnych. No cóż.
Nad jeziorem Kawaguchi nie brakuje pięknych widoków - szczególnie, gdy unosi się nad nim majestatyczna Fuji. Ale znaleźć można i inne perełki jak ta górska (?) chata, a przed nią zaparkowana niczym dzieło sztuki kuriozalna limuzyna. Tuż obok była jeszcze wątpliwej urody fontanna pełna kapp. :) Za to pełne uroku wydały mi się porzucone rowerki wodne z łabędziem i koalą.
Z kolei w Kioto przez przypadek zjadłam pyszne okonomiyaki w zapyziałej knajpce Mr. Young Men. Pełno tam było wszystkiego, a to wszystko jedno na drugim, ale okonomiyaki pierwsza klasa. Japońskie babcie obok nas zamówiły pięć, a było ich dwie!
A poniżej dwa widoczki z centrum Yokohamy - pierwszy z portu, drugi z Chinatown.Osobiście ta mała uliczka w Chinatown mnie urzekła. Yokohama w ogóle jest pełna sprzeczności, bo tu nie tylko wciąż Zachód miesza się ze Wschodem, ale i nowe, ładne stoi tuż obok starego i nie tak ładnego.
Lubię się włóczyć małymi uliczkami, zapuszczać się na osiedla, wynajdywać wlepki i miejsca zapomniane przez ludzi i czas. W Japonii można takich odkryć dokonać sporo.
I to ma dla mnie swój urok. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz