Nauka siorbania, zielona herbata z torebki, arie z Madame Butterfly tworzą klimat tej niezwykłej historii, którą w końcu udało mi się obejrzeć. Co prawda po niemiecku, ale obrazy oraz wyłapywane pojedyncze słówka pozwoliły mi ogarnąć kontekst. A potem jeszcze sobie poczytałam w sieci, bo Sushi in Suhl to prawdziwa historia.
Zmarły w 2008 roku Rolf Anschutz naprawdę zaczął podawać w małym niemieckim miasteczku japońskie dania. Zadziwiające, że w 1970 roku na terenie Niemiec Wschodnich, pod ścisłą kontrolą komunistycznej partii w ogóle udało mu się to zrobić. Co więcej, w jego restauracji działał nawet onsen. Ale początki nie były łatwe - Rolfowi nie tylko brakowało wiedzy, ale i środków, np. zamiast nori używał do zwijania sushi liści szpinaku. Wkrótce jednak stało się jasne dla władz, że restauracja przyciąga turystów, w tym także samych Japończyków (raz w roku odwiedzał ją nawet ambasador Japonii), co miało ułatwić kontakty z nimi. Rolfowi pozwolono więc na więcej i wkrótce sprowadzał prawdziwie japońskie składniki (najpierw z Dusseldorfu, a potem już z Japonii) oraz całkowicie zmienił oblicze swojej restauracji - przekształcił ją w coś na kształt połączenia ryokanu z izakayą. W końcu udało mu się również odwiedzić Japonię.
(Polecam zajrzeć tutaj i obejrzeć więcej zdjęć.)
Sushi in Suhl pokrótce opowiada historię Rolfa i jego restauracji, problemach jakie napotykał, również w życiu prywatnym, oraz jego uporze i determinacji. Film broni się przede wszystkim właśnie tą opowieścią - urzekła mnie. Nie tylko chodzi tutaj o zderzenie Wschodu z Zachodem, ale również o pokonywanie trudności w dążeniu do celu. Szycie kimon z podomek, wspomniany już szpinak zamiast nori czy odpiłowywanie krzesłom nóg, aby były bardziej japońskie - wszystkie te zabiegi wzbudzały śmiech, ale i podziw. Że mimo wszystko ktoś chce i potrafi. :)
Więcej informacji o filmie tutaj. Polecam!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz