Dobrze, że Kraków jest w miarę blisko i możemy tam całkiem często zaglądać. A jest po co. :) Tym razem była wystawa, obiad prawie w KURZE oraz... bliskie spotkanie z "Madama Butterfly". :)
W Muzeum Manggha można już od jakiegoś czasu oglądać wystawę drzeworytów z Osaki "Skarby Kamigaty". Jako że uwielbiam tę formę sztuki, nie mogłam przepuścić takiej okazji.
Wystawa jest całkiem spora i muszę przyznać, że drzeworyty z Osaki mnie urzekły - najczęściej przedstawiano na nich postaci ludzi, głównie aktorów, a krajobrazy należały do rzadkości. Drzeworyty są bardzo kolorowe, z mnóstwem detali i można poświęcić każdemu dobrych parę minut, aby dostrzec każdy szczegół. Ciekawym akcentem było kilka drzeworytów przedstawiających wytatuowanych mężczyzn, a także drzeworyty wykonane ciekawą techniką - nie były malowane, a wyklejane kawałkami materiałów.
Trafiliśmy również na ostatnie dni wystawy Anna Bilińska - Kobieta, na której można zobaczyć między innymi znany obraz "Japonka".
Następnie przyszedł czas na obiad. Mieliśmy w planach KURĘ, do której nie udało nam się trafić ostatnim razem, ale okazało się, że KURY już nie ma. Za to jest TAO. Chociaż KURĘ widać jeszcze we wnętrzach - wciąż chyba trwa transformacja, o czym świadczyć mogą serwetki z logo KURY, a strona internetowa trochę miesza (tutaj). :)
TAO bardzo mi się spodobało - ładne wnętrza, wygodne siedziska, no i ten pokój w japońskim stylu. Prosto, ale ze smakiem. Tym bardziej ciężko nam było przełknąć (dosłownie...) kulinarne rozczarowanie.
Menu jest bardzo zróżnicowane, a w nim takie smaczki jak dania przygotowywane na naszych oczach w stylu teppanyaki czy zupa nic. :) Trochę zajęło nam wybranie czegoś do jedzenia, bo wielu rzeczy chcieliśmy spróbować, ale w końcu zdecydowaliśmy się na mięsne pierożki gyoza, yakiudon oraz ramen burgera w wersji wegetariańskiej. Do picia napój aloesowy. Nie było ani oshibori, ani przystawek, ale nie wszędzie są, więc czekaliśmy cierpliwie. Na początek gyoza.
Pierożki bez smaku i jakby ugotowane tylko, a nie przysmażone. Miękkie z twardym zbitym farszem. Niedobre.
Potem yakiudon L.
Danie wyglądało ładnie, a makaron był smaczny, natomiast z resztą bo już gorzej. Warzywa były surowe, a kurczak zupełnie bez smaku. Niedobre.
I na koniec ramen burger, na którego czekałam 30 minut... Pomijam już fakt, że powinno się podać dania główne obu osobom naraz. A tak L. po konsumpcji siedział zerkając mi w talerz. :)
Niestety, poza całkiem niezłym "mięskiem" z kaszy, nic ciekawego. Kolejne danie bez smaku, rozpadające się (musiałam poprosić o sztućce, żeby jakoś jeść), jedynie z dodatkiem ogórka, pomidora i sałaty - bez żadnego sosu, ani tofu. Niedobre.
L. zamówił banana w cieście z lodami na deser. Nawet już nie chce mi się pisać. W karcie była też matcha latte i lody matcha, ale nie miałam już odwagi spróbować... Podsumowując - wnętrza ładne, obsługa OK, ale jedzenie to było ogromne rozczarowanie. Nie wspominając już o tym, że oboje czuliśmy się potem trochę niewyraźnie... Nie polecam.
Po obiedzie popędziliśmy do opery na prawdziwy deser. Kulturalny. :)
Od lat (dosłownie!) starałam się kupić bilety na "Madama Butterfly" do Opery Krakowskiej. Nigdy mi się to nie udało (bilety rozchodziły sie w try miga, a i opera ta grana jest nie za często), aż do teraz. Wielką fanką opery jako takiej nie jestem, ale czasami lubię. A "Madama Butterfly" to, wiadomo, historia "japońska", więc zależało mi, żeby w końcu ją zobaczyć. I udało się.
Historia nieszczęśliwej miłości Cio-cio-san i oficera Pinkertona to znana opowieść i nie będę rozwodzić się nad fabułą. Napiszę tylko, że operowa wersja chwyta za serce i ciężko się nie wzruszyć, a kiedy Cio-cio-san śpiewa, to aż ciarki przechodzą. Warto zaznaczyć, że historia Cio-cio-san oparta jest na prawdziwych zdarzeniach. W latach 1851-1899 żyła w Nagasaki gejsza Tsuru Yamamura, którą nazywano Ochō-san, czyli motylem, który widniał na jej godle rodzinnym. Poślubiła angielskiego kupca (niektórzy łączą historię operowej Madama Butterfly z osobą Thomasa Blake Glovera, nie ma jednak na to jednoznacznych dowodów), który szybko ją porzucił - podobnie jak bohaterka opery Ochō-san próbowała popełnić seppuku, ale szczęśliwie ją odratowano. Resztę swojego życia spędziła u boku syna.
Muzycznie było cudownie, szczególnie drugi akt z najbardziej znana arią. Natomiast scenografia i kostiumy nie zachwyciły mnie aż tak bardzo. Jak dla mnie mogło być bardziej japońsko niż japonizująco, ale w końcu to opera i rządzi się swoimi prawami. :)
Historia nieszczęśliwej miłości Cio-cio-san i oficera Pinkertona to znana opowieść i nie będę rozwodzić się nad fabułą. Napiszę tylko, że operowa wersja chwyta za serce i ciężko się nie wzruszyć, a kiedy Cio-cio-san śpiewa, to aż ciarki przechodzą. Warto zaznaczyć, że historia Cio-cio-san oparta jest na prawdziwych zdarzeniach. W latach 1851-1899 żyła w Nagasaki gejsza Tsuru Yamamura, którą nazywano Ochō-san, czyli motylem, który widniał na jej godle rodzinnym. Poślubiła angielskiego kupca (niektórzy łączą historię operowej Madama Butterfly z osobą Thomasa Blake Glovera, nie ma jednak na to jednoznacznych dowodów), który szybko ją porzucił - podobnie jak bohaterka opery Ochō-san próbowała popełnić seppuku, ale szczęśliwie ją odratowano. Resztę swojego życia spędziła u boku syna.
Muzycznie było cudownie, szczególnie drugi akt z najbardziej znana arią. Natomiast scenografia i kostiumy nie zachwyciły mnie aż tak bardzo. Jak dla mnie mogło być bardziej japońsko niż japonizująco, ale w końcu to opera i rządzi się swoimi prawami. :)
Więcej informacji tutaj.
przyznam, że jedzenie na zdjęciach wygląda całkiem nieźle.ciekawy jest szczególnie ramen burger. ale jak to często bywa w azjatyckich restauracjach w Polsce smak odbiega od tego oryginalnego. Miałam okazję oglądać Madama Butterfly w operze w Gdańsku już kilka lat temu, ale kocham operę więc nie miałabym nic przeciwko żeby posłuchać jeszcze raz :)
OdpowiedzUsuńWygląda nieźle, natomiast, jak dla mnie, było pozbawione smaku... A "Madama Butterfly" świetna, warto było. :)
Usuń