Jest takie miejsce na kulinarnej mapie Wrocławia, które odwiedzam razem z L. dosyć często. Myślę o restauracji koreańsko-japońskiej Darea. Ostatnimi czasy pojawiło się dość sporo tego typu miejsc w naszym pięknym mieście. Po odwiedzeniu większości z nich, bo jakoś do typowych sushiarni nas nie ciągnie, wybraliśmy Dareę na nasze stałe miejsce skośnookich uczt kulinarnych. :)
Obsługa miła, jedzonko pierwsza klasa, a i ceny umiarkowane, jak na tego typu restaurację. Szczerze możemy polecić chapchae (koreański przysmak L.) oraz różnego rodzaju lunch-boxy, które z kolei uwielbiam ja. :)
Zaciągamy też w to miejsce naszych znajomych, aby i oni poczuli "smak raju". :) Może nawet jesteśmy już tam rozpoznawalni :), bo całkiem niedawno do naszego stolika przywędrował kulinarny prezent w tej oto postaci:
Jeżeli więc ktoś jeszcze nie zna tego miejsca, a ma ochotę troszkę zaszaleć i wystawić swoje kubki smakowe na nowe doznania, polecam Dareę.
środa, 22 października 2008
piątek, 17 października 2008
po okładce ją poznacie
Sięgnęłam po tę książkę ze względu na okładkę. Nic mi nie mówiło ani nazwisko autorki, ani tytuł. Ale okładka mnie zaciekawiła. Nie pytajcie, dlaczego. :)
Nie mogę powiedzieć, że okładka tak do końca mnie zmyliła. Choć nie ukrywam, że spodziewałam się jakiejś opowieści osadzonej w Japonii. O kurtyzanach może, jakiś notablach, intrygach. W zamian otrzymujemy dość nietypowe połączenie ukiyoe z obrazami życia z San Francisco. Jak można przeczytać na stronie wydawnictwa:
Tytuł powieści nawiązuje do cyklu siedemnastowiecznych japońskich drzeworytów, przedstawiających legendarny "przepływający świat". Jego mieszkańcy odrzucali codzienne troski i dryfowali na fali przyjemności, żyjąc chwilą, nie przywiązani do nikogo i niczego, znajdując ukojenie jedynie w sztuce i rozkoszach cielesnych. Podobnie żyją bohaterowie Otto, chociaż powieść rozgrywa się na początku lat osiemdziesiątych, w San Francisco. Losy grupy przyjaciół, dwudziesto- i trzydziestoparolatków, którzy spotykają się codziennie w ekscentrycznej herbaciarni Youki Singe, spisuje w formie japońskich "zeszytów spod poduszki" młoda kobieta, Elodie Parker. Szalone przyjęcia, przypadkowe romanse, niespełnione namiętności, fascynacja literaturą i sztuką jako antidotum na jałowość egzystencji. Jednak żyjąc z dnia na dzień w pozornej beztrosce, bywalcy Youki Singe szukają "czegoś więcej". Pragną trwałych związków, głębi przeżywania i świadomego zakotwiczenia w rzeczywistości.
Japonia stanowi tu jedynie tło. A właściwie niewielki tylko wycinek jej kulturowego dziedzictwa jakim są wybrane przez autorkę ukiyoe. Dość miłą zabawą jest jednak doszukiwanie się podobieństw między XVII-wiecznymi postaciami, historiami z przełomu XVII i XIX wieku z dalekiego NIPPON-u, a młodymi przedstawicielami San Francisco początku lat '80.
Nie mogę powiedzieć, że okładka tak do końca mnie zmyliła. Choć nie ukrywam, że spodziewałam się jakiejś opowieści osadzonej w Japonii. O kurtyzanach może, jakiś notablach, intrygach. W zamian otrzymujemy dość nietypowe połączenie ukiyoe z obrazami życia z San Francisco. Jak można przeczytać na stronie wydawnictwa:
Tytuł powieści nawiązuje do cyklu siedemnastowiecznych japońskich drzeworytów, przedstawiających legendarny "przepływający świat". Jego mieszkańcy odrzucali codzienne troski i dryfowali na fali przyjemności, żyjąc chwilą, nie przywiązani do nikogo i niczego, znajdując ukojenie jedynie w sztuce i rozkoszach cielesnych. Podobnie żyją bohaterowie Otto, chociaż powieść rozgrywa się na początku lat osiemdziesiątych, w San Francisco. Losy grupy przyjaciół, dwudziesto- i trzydziestoparolatków, którzy spotykają się codziennie w ekscentrycznej herbaciarni Youki Singe, spisuje w formie japońskich "zeszytów spod poduszki" młoda kobieta, Elodie Parker. Szalone przyjęcia, przypadkowe romanse, niespełnione namiętności, fascynacja literaturą i sztuką jako antidotum na jałowość egzystencji. Jednak żyjąc z dnia na dzień w pozornej beztrosce, bywalcy Youki Singe szukają "czegoś więcej". Pragną trwałych związków, głębi przeżywania i świadomego zakotwiczenia w rzeczywistości.
Japonia stanowi tu jedynie tło. A właściwie niewielki tylko wycinek jej kulturowego dziedzictwa jakim są wybrane przez autorkę ukiyoe. Dość miłą zabawą jest jednak doszukiwanie się podobieństw między XVII-wiecznymi postaciami, historiami z przełomu XVII i XIX wieku z dalekiego NIPPON-u, a młodymi przedstawicielami San Francisco początku lat '80.
wtorek, 14 października 2008
piątek, 3 października 2008
nothomb
"Nie był typowym Japończykiem. Na przykład mnóstwo podróżował, ale w pojedynkę i bez aparatu fotograficznego.
- Ukrywam to przed innymi. Gdyby moi rodzice dowiedzieli się, że jeżdżę sam, byliby zaniepokojeni.
- Myśleliby, że grozi ci niebezpieczeństwo?
- Nie. Zaniepokoiliby się o moje zdrowie psychiczne. Tutaj ktoś, kto lubi podróżować bez towarzystwa, uważany jest za obłąkanego. Słowo >>sam<< w naszym języku zawiera w sobie pojęcie rozpaczy."
Znowu będzie o książkach. O Japonii, ale opisywanej w odmienny sposób - okiem belgijskiej pisarki urodzonej w Kraju Kwitnącej Wiśni. Myślę o Amélie Nothomb. Jak do tej pory przeczytałam dwie jej powieści. Chyba najbardziej znaną Z pokorą i uniżeniem, w której w nieco jak dla mnie przejaskrawionym opisie dowiadujemy się, jak układa się (a raczej nie układa) życie gaijina w japońskiej korporacji. Na kanwie książki powstał film pod tym samym tytułem:
Ostatnio w końcu udało mi się sięgnąć po jej najnowszą powieść, mimo że leżała na mojej półce już jakiś czas... Ani z widzenia, ani ze słyszenia opisuje powrót pisarki do Japonii po wielu latach przebywania w innych krajach.
Styl Amélie Nothomb jest dość wydaje mi się specyficzny. Nie do końca też chyba mogę zgodzić się z obrazem przedstawianej przez nią Japonii. Ale każdy ma prawo odbierać i odczuwać ten kraj, jak i wszystko inne, na swój własny sposób. Dla mnie czytanie Ani z widzenia, ani ze słyszenia było przede wszystkim małym powrotem myślami do miejsc, które udało mi się odwiedzić.
(cyt. za: Amélie Nothomb, Ani z widzenia, ani ze słyszenia, Warszawa 2008, s. 54.)
- Ukrywam to przed innymi. Gdyby moi rodzice dowiedzieli się, że jeżdżę sam, byliby zaniepokojeni.
- Myśleliby, że grozi ci niebezpieczeństwo?
- Nie. Zaniepokoiliby się o moje zdrowie psychiczne. Tutaj ktoś, kto lubi podróżować bez towarzystwa, uważany jest za obłąkanego. Słowo >>sam<< w naszym języku zawiera w sobie pojęcie rozpaczy."
Znowu będzie o książkach. O Japonii, ale opisywanej w odmienny sposób - okiem belgijskiej pisarki urodzonej w Kraju Kwitnącej Wiśni. Myślę o Amélie Nothomb. Jak do tej pory przeczytałam dwie jej powieści. Chyba najbardziej znaną Z pokorą i uniżeniem, w której w nieco jak dla mnie przejaskrawionym opisie dowiadujemy się, jak układa się (a raczej nie układa) życie gaijina w japońskiej korporacji. Na kanwie książki powstał film pod tym samym tytułem:
Ostatnio w końcu udało mi się sięgnąć po jej najnowszą powieść, mimo że leżała na mojej półce już jakiś czas... Ani z widzenia, ani ze słyszenia opisuje powrót pisarki do Japonii po wielu latach przebywania w innych krajach.
Styl Amélie Nothomb jest dość wydaje mi się specyficzny. Nie do końca też chyba mogę zgodzić się z obrazem przedstawianej przez nią Japonii. Ale każdy ma prawo odbierać i odczuwać ten kraj, jak i wszystko inne, na swój własny sposób. Dla mnie czytanie Ani z widzenia, ani ze słyszenia było przede wszystkim małym powrotem myślami do miejsc, które udało mi się odwiedzić.
(cyt. za: Amélie Nothomb, Ani z widzenia, ani ze słyszenia, Warszawa 2008, s. 54.)
Subskrybuj:
Posty (Atom)