Wybierając się do Shizuoki mieliśmy w głowach przede wszystkim obraz Fuji-san. Te wszystkie ikoniczne niemalże pocztówkowe góry Fuji zastygnięte w idealnym obrazie. Fuji górująca nad zielonymi polami herbaty wzgórz Makinohary. Fuji pochłaniająca swą wielkością port Shimizu. Fuji dotykająca nieba na sosnowej plaży Miho no Matsubara. Ciężko było zdecydować się na którąś z tych pięknych opcji, a mogliśmy wybrać tylko jedną... Biliśmy się trochę z myślami decydując się ostatecznie na miejsce wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO - Miho no Matsubara (三保の松原), czyli plaży z dorodnymi sosnami i widokiem na Fuji-san, które należy również do jednego z tzw. Nowych Trzech Widoków Japonii, czyli Shin Nihon Sankei (新日本三景).
A dostać się tam wcale nie jest tak łatwo. Z centrum Shizuoki trzeba udać się do portu-galerii-wesołego miasteczka o wdzięcznej nazwie S-Puls Dream Plaza, skąd odpływają promy lub jak się okazało także małe stateczki pasażerskie, którymi dostać się można na Półwysep Miho. Byliśmy jedynymi osobami, które tego dnia zjawiły się w porcie, więc trafiła nam się prywatna podróż przez wzburzone morze z podstarzałym japońskim wilkiem morskim. Trzęsło niemiłosiernie, mimo to postanowiliśmy usiąść na zewnątrz i postarać się nie wypaść za burtę. Jakimś cudem się udało i po około 20 minutach przybiliśmy do brzegu. Z powrotem wybraliśmy już jednak drogę lądową i podróż autobusem prosto na stację JR Shimizu, skąd w około 15 minut dojechaliśmy do Shizuoki.
Z plaży ruszyliśmy między prywatnymi zabudowaniami w kierunku Miho no Matsubara. Pierwszym przystankiem na naszej drodze był chram Miho, urokliwie położony wśród drzew, do którego prowadziła jasna kamienna brama torii. Pusto i cicho, poza nami nikogo, mogliśmy więc w spokoju obejść cały teren i zajrzeć do pomniejszych kapliczek. Bardzo spodobały nam się wotywne beczki sake w pięknym niebieskim kolorze.
Na przeciwko kamiennej torii po przejściu na drugą stronę ulicy rozpoczyna się kami no michi, czyli "droga bóstw" prowadząca prosto do celu naszej wędrówki, czyli Miho no Matsubara. Ścieżka wiedzie wśród przepięknych starych sosen, niektóre z nich są specjalnie podtrzymywane, aby nie zapaść się pod naporem upływu lat. To wspaniałe miejsce i warto się nie spieszyć tylko spokojnie podążać krok za krokiem, oddychać i podziwiać te piękności.
Po krótkim spacerze ścieżką bóstw docieramy do małej infrastruktury, sklepów z pamiątkami i informacji turystycznej, gdzie można zaopatrzyć się w foldery, pocztówki z Fuji-san oraz przybić stempel z jej wizerunkiem. Rozwinęła się tam taka oto krótka rozmowa:
- Czy dzisiaj widać Fuji-san? - pytam. - Pogoda nie jest zbyt dobra...
- Tak, trochę dzisiaj chmur, niestety - odpowiada pani z informacji turystycznej. - Ale wczoraj widać ją było świetnie!
Tadam.
Trochę nam mina zrzedła, ale ruszyliśmy na plażę. Miho na Matsubara słynie nie tylko z pięknego widoku Fuji-san, ale również z legendy o Hagoromo (羽衣). Historia niebiańskiej istoty tennin (天人), która porzuca swoje szaty, aby wykapać się w wodach przy plaży sięga VIII wieku i jest bardzo popularnym tematem w teatrze Noh. Podczas kąpieli, tennin nie zauważa rybaka, który zabiera szatę i oczekuje tańca w zamian za jej zwrot. Niebiańska istota nie może wrócić do nieba bez swoich szat, zgadza się więc na warunki rybaka. Po wykonaniu tańca tennin znika w blasku księżyca zostawiając osamotnionego rybaka na plaży. Malutki chram Haguruma poświęcony jest właśnie tej legendzie, a na jego
terenie stoi Hagoromo no Matsu, olbrzymia ponad 200-letnia sosna, na
której niebiańska istota miała zostawić swoją szatę na czas kąpieli.
Nie tylko Hagoromo no Matsu robi wrażenie, ale wszystkie sosny rosnące wzdłuż plaży. Ogromne, niektóre powykręcane, mocno zielone tworzą kontrast między niebem a ciemnym piaskiem plaży. Piasek kiedyś ponoć był tutaj jaśniutki, ale teraz przypomina pył wulkaniczny, z którym podobno jest zmieszany. Iście kosmiczny krajobraz, szczególnie przy szybko zmieniającej się pogodzie. Mieliśmy chwilę słońca i niebieskie niebo (mimo to Fuji-san pokazała się tylko trochę), a za chwilę bardzo silny wiatr i wzburzone morze. I tak na przemian. Zaczęło tez kropić. :)
W czasie tej kapryśnej pogody zjedliśmy nasz lunch składający się z onigiri, herbaty i słodkich bułek z pastą z czerwonej fasoli, Obyło się bez piasku w zębach, ale do najprzyjemniejszych chwil nie należało. Mimo skrywającej się gdzieś przed nami w chmurach Fuji-san.
Spędziliśmy zaledwie kilka godzina na Półwyspie Miho i zobaczyliśmy tylko niewielki jego wycinek. Na pewno jest to miejsce, w które chciałabym kiedyś wrócić. I może w końcu ujrzeć Fuji-san w całej okazałości. Kiedyś...