Wielką fanka opery jako takiej nie jestem. Owszem, mam swoje ulubione arie, ale nie należę do melomanów, którzy słuchają ich w domowym zaciszu. Natomiast mniej więcej raz do roku do opery wybrać się lubię. Tym bardziej byłam niezwykle mile zaskoczona, kiedy na mieście dostrzegłam kilka miesięcy temu plakaty najnowszej premiery Opery Wrocławskiej Madame Butterfly. Czekałam na to mając nadzieję, że kiedyś w końcu ta właśnie opera zawita na deski wrocławskie.
Mimo że bilety zarezerwowałam już w grudniu, załapałam się na ostatnie dostępne na kwiecień. Co pokazuje, że Madame Butterfly cieszy się wciąż niesłabnąca popularnością. Pamiętam jak ciężko było zdobyć bilety do Opery Krakowskiej kilka lat temu. Madama Butterfly mnie zachwyciła, cudownie było usłyszeć najbardziej znaną arię na żywo, jednak premiera wrocławska jeszcze bardziej porwała mnie za serce. Zdecydowanie wygrała z krakowską podejściem do scenografii i kostiumów.
Ogromne zaskoczenie już po podniesieniu kurtyny. Zamiast bieli, czerni i czerwieni, blichtru i krzykliwych japonizujących strojów szarości, biele, cienie i prostota. Bez przesady, ale z wyraźnymi japońskimi akcentami sprytnie przemyconymi między słowami. Tragiczna historia CioCio-san dostała doskonałe tło, które wizualnie i estetycznie moim zdaniem idealnie wpisało się w tę operę.
Nie będę w tym miejscu opisywać historii Madame Butterfly, dodam tylko, że nowa odsłona tej opery zaistniała pod kierownictwem muzycznym Ewy Michnik, ze scenografią i kostiumami Williama Orlandiego i w reżyserii słynnego Giancarlo del Monaco. Jeśli uda Wam się zdobyć bilety na kolejne spektakle, polecam! :)
(Zdjęcia ze strony Opery Wrocławskiej oraz portalu CoJestGrane).