Jakiś czas temu dostało mi się od autora - jego najnowszą książkę do przeczytania. Obiecałam, że napiszę kilka słów. Co prawda z niemałym poślizgiem, ale piszę. :) Zawsze lubiłam czytać opowieści innych z Japonii, poznawać ich wrażenia, subiektywne spojrzenie na zastaną rzeczywistość i odkrywać razem z nimi Kraj Kwitnącej Wiśni. Nie wszystkie te wędrówki był moim zdaniem udane... Dzienniki japońskie obroniły się, ale nie porwały mnie za serce.
Od samego początku czytając Dzienniki japońskie miałam skojarzenia z inną książką - z Autostopem na Hokkaido. Oczywiście, głównie ze względu na rodzaj przemieszczania się głównych bohaterów po Japonii. Obaj autorzy spotykali na swej drodze masę najróżniejszych osób, z którymi nawiązywali bliższe lub bardziej zdystansowane relacje i na kanwie tych spotkań w drodze snuli swoją opowieść o Kraju Kwitnącej Wiśni. I to mi się podobało. Dzięki temu mogłam dotrzeć do miejsc, których nie udało mi się jeszcze w Japonii odwiedzić. Poza tym świadomość, że bohater Dzienników japońskich miał bardzo ograniczony budżet i pokazał nam, że można po Japonii podróżować nie wydając fortuny (również dzięki znajomościom i odrobinie szczęścia, nie ukrywajmy), jest na pewno inspirujące, ale i pouczające - bo podróż autora książki była pełna satysfakcji, ale także wyrzeczeń, trudów i chwil zwątpienia. Czy mimo to było warto? Chyba tak, skoro autor wraca do Japonii raz jeszcze po kilku latach. Co prawda już w trochę innych okolicznościach, ale nadal podróżuje autostopem.
Zaczynając czytać Dzienniki japońskie chłonęłam strony jedna po drugiej, ale gdzieś mniej więcej w połowie zaczęła mnie nużyć. Zastanawiałam się dlaczego i doszłam do wniosku, że czekam na kolejnych współtowarzyszy podróży i właściwie czytam od jednej historii w drodze do drugiej, a to, co pomiędzy już mniej mnie interesuje. Szczególnie te fragmenty, które pozwolę sobie nazwać encyklopedycznymi, czyli opisy miejsc, w których autor się znalazł - opisy oparte na faktach, datach, historii, nieco suche i mnie osobiście odrywały od przewodniego tematu książki, jakim jest niewątpliwie, podróż. Owszem, dowiedziałam się sporo, ale lepiej czytałoby mi się Dzienniki japońskie bez tych wstawek. Jeśli mnie coś interesuje, sama z siebie szukam informacji i takie encyklopedyczne fragmenty tylko wybijają mnie z rytmu. To takie moje zdanie. :)
Dzienniki japońskie to świetna książka na oderwanie się. Trochę zaskoczył mnie fakt, że opisywane wydarzenia miały miejsce kilkanaście lat przed wydaniem książki, ale w sumie było to całkiem ciekawe doświadczenie - przenieść się do ówczesnej Japonii, która jednak chyba niewiele się zmieniła. Przynajmniej pod pewnymi względami. :)
p.s. Zachęcam również do przeczytania wywiadu z autorem tutaj. Polecam!
(Cyt. za: Piotr Milewski, Dzienniki japońskie, Kraków 2015, s. 43.)
"Mój świat rozrastał się z każdym dniem. Poznawałem kolejne zaułki, tanie bary, sklepy i warsztaty. Okolice stacji Hatanodai i Nakanobu. (...) Potem zapuszczałem się dalej na południe. Zwykle przyłapywałem się na myśli, że sceneria niewiele się zmienia, że kolejne dzielnice są niczym klony sąsiednich. Dopiero gdy się im lepiej przyjrzałem, zacząłem zauważać różnice (...)."
Od samego początku czytając Dzienniki japońskie miałam skojarzenia z inną książką - z Autostopem na Hokkaido. Oczywiście, głównie ze względu na rodzaj przemieszczania się głównych bohaterów po Japonii. Obaj autorzy spotykali na swej drodze masę najróżniejszych osób, z którymi nawiązywali bliższe lub bardziej zdystansowane relacje i na kanwie tych spotkań w drodze snuli swoją opowieść o Kraju Kwitnącej Wiśni. I to mi się podobało. Dzięki temu mogłam dotrzeć do miejsc, których nie udało mi się jeszcze w Japonii odwiedzić. Poza tym świadomość, że bohater Dzienników japońskich miał bardzo ograniczony budżet i pokazał nam, że można po Japonii podróżować nie wydając fortuny (również dzięki znajomościom i odrobinie szczęścia, nie ukrywajmy), jest na pewno inspirujące, ale i pouczające - bo podróż autora książki była pełna satysfakcji, ale także wyrzeczeń, trudów i chwil zwątpienia. Czy mimo to było warto? Chyba tak, skoro autor wraca do Japonii raz jeszcze po kilku latach. Co prawda już w trochę innych okolicznościach, ale nadal podróżuje autostopem.
Zaczynając czytać Dzienniki japońskie chłonęłam strony jedna po drugiej, ale gdzieś mniej więcej w połowie zaczęła mnie nużyć. Zastanawiałam się dlaczego i doszłam do wniosku, że czekam na kolejnych współtowarzyszy podróży i właściwie czytam od jednej historii w drodze do drugiej, a to, co pomiędzy już mniej mnie interesuje. Szczególnie te fragmenty, które pozwolę sobie nazwać encyklopedycznymi, czyli opisy miejsc, w których autor się znalazł - opisy oparte na faktach, datach, historii, nieco suche i mnie osobiście odrywały od przewodniego tematu książki, jakim jest niewątpliwie, podróż. Owszem, dowiedziałam się sporo, ale lepiej czytałoby mi się Dzienniki japońskie bez tych wstawek. Jeśli mnie coś interesuje, sama z siebie szukam informacji i takie encyklopedyczne fragmenty tylko wybijają mnie z rytmu. To takie moje zdanie. :)
Dzienniki japońskie to świetna książka na oderwanie się. Trochę zaskoczył mnie fakt, że opisywane wydarzenia miały miejsce kilkanaście lat przed wydaniem książki, ale w sumie było to całkiem ciekawe doświadczenie - przenieść się do ówczesnej Japonii, która jednak chyba niewiele się zmieniła. Przynajmniej pod pewnymi względami. :)
p.s. Zachęcam również do przeczytania wywiadu z autorem tutaj. Polecam!