Pokazywanie postów oznaczonych etykietą opera. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą opera. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 24 kwietnia 2016

Madame Butterfly w Operze Wrocławskiej


Wielką fanka opery jako takiej nie jestem. Owszem, mam swoje ulubione arie, ale nie należę do melomanów, którzy słuchają ich w domowym zaciszu. Natomiast mniej więcej raz do roku do opery wybrać się lubię. Tym bardziej byłam niezwykle mile zaskoczona, kiedy na mieście dostrzegłam kilka miesięcy temu plakaty najnowszej premiery Opery Wrocławskiej Madame Butterfly. Czekałam na to mając nadzieję, że kiedyś w końcu ta właśnie opera zawita na deski wrocławskie. 


Mimo że bilety zarezerwowałam już w grudniu, załapałam się na ostatnie dostępne na kwiecień. Co pokazuje, że Madame Butterfly cieszy się wciąż niesłabnąca popularnością. Pamiętam jak ciężko było zdobyć bilety do Opery Krakowskiej kilka lat temu. Madama Butterfly mnie zachwyciła, cudownie było usłyszeć najbardziej znaną arię na żywo, jednak premiera wrocławska jeszcze bardziej porwała mnie za serce. Zdecydowanie wygrała z krakowską podejściem do scenografii i kostiumów. 


Ogromne zaskoczenie już po podniesieniu kurtyny. Zamiast bieli, czerni i czerwieni, blichtru i krzykliwych japonizujących strojów szarości, biele, cienie i prostota. Bez przesady, ale z wyraźnymi japońskimi akcentami sprytnie przemyconymi między słowami. Tragiczna historia CioCio-san dostała  doskonałe tło, które wizualnie i estetycznie moim zdaniem idealnie wpisało się w tę operę.


Nie będę w tym miejscu opisywać historii Madame Butterfly, dodam tylko, że nowa odsłona tej opery zaistniała pod kierownictwem muzycznym Ewy Michnik, ze scenografią i kostiumami Williama Orlandiego i w reżyserii słynnego Giancarlo del Monaco. Jeśli uda Wam się zdobyć bilety na kolejne spektakle, polecam! :)

(Zdjęcia ze strony Opery Wrocławskiej oraz portalu CoJestGrane).

niedziela, 13 października 2013

Japoński dzień w Krakowie

Dobrze, że Kraków jest w miarę blisko i możemy tam całkiem często zaglądać. A jest po co. :) Tym razem była wystawa, obiad prawie w KURZE oraz... bliskie spotkanie z "Madama Butterfly". :)


W Muzeum Manggha można już od jakiegoś czasu oglądać wystawę drzeworytów z Osaki "Skarby Kamigaty". Jako że uwielbiam tę formę sztuki, nie mogłam przepuścić takiej okazji.


Wystawa jest całkiem spora i muszę przyznać, że drzeworyty z Osaki mnie urzekły - najczęściej przedstawiano na nich postaci ludzi, głównie aktorów, a krajobrazy należały do rzadkości. Drzeworyty są bardzo kolorowe, z mnóstwem detali i można poświęcić każdemu dobrych parę minut, aby dostrzec każdy szczegół. Ciekawym akcentem było kilka drzeworytów przedstawiających wytatuowanych mężczyzn, a także drzeworyty wykonane ciekawą techniką - nie były malowane, a wyklejane kawałkami materiałów.




Trafiliśmy również na ostatnie dni wystawy Anna Bilińska - Kobieta, na której można zobaczyć między innymi znany obraz "Japonka".


Następnie przyszedł czas na obiad. Mieliśmy w planach KURĘ, do której nie udało nam się trafić ostatnim razem, ale okazało się, że KURY już nie ma. Za to jest TAO. Chociaż KURĘ widać jeszcze we wnętrzach - wciąż chyba trwa transformacja, o czym świadczyć mogą serwetki z logo KURY, a strona internetowa trochę miesza (tutaj). :)


TAO bardzo mi się spodobało - ładne wnętrza, wygodne siedziska, no i ten pokój w japońskim stylu. Prosto, ale ze smakiem. Tym bardziej ciężko nam było przełknąć (dosłownie...) kulinarne rozczarowanie.


Menu jest bardzo zróżnicowane, a w nim takie smaczki jak dania przygotowywane na naszych oczach w stylu teppanyaki czy zupa nic. :) Trochę zajęło nam wybranie czegoś do jedzenia, bo wielu rzeczy chcieliśmy spróbować, ale w końcu zdecydowaliśmy się na mięsne pierożki gyoza, yakiudon oraz ramen burgera w wersji wegetariańskiej. Do picia napój aloesowy. Nie było ani oshibori, ani przystawek, ale nie wszędzie są, więc czekaliśmy cierpliwie. Na początek gyoza.


Pierożki bez smaku i jakby ugotowane tylko, a nie przysmażone. Miękkie z twardym zbitym farszem. Niedobre.

Potem yakiudon L.


Danie wyglądało ładnie, a makaron był smaczny, natomiast z resztą bo już gorzej. Warzywa były surowe, a kurczak zupełnie bez smaku. Niedobre.

I na koniec ramen burger, na którego czekałam 30 minut... Pomijam już fakt, że powinno się podać dania główne obu osobom naraz. A tak L. po konsumpcji siedział zerkając mi w talerz. :)


Niestety, poza całkiem niezłym "mięskiem" z kaszy, nic ciekawego. Kolejne danie bez smaku, rozpadające się (musiałam poprosić o sztućce, żeby jakoś jeść), jedynie z dodatkiem ogórka, pomidora i sałaty - bez żadnego sosu, ani tofu. Niedobre.

L. zamówił banana w cieście z lodami na deser. Nawet już nie chce mi się pisać. W karcie była też matcha latte i lody matcha, ale nie miałam już odwagi spróbować... Podsumowując - wnętrza ładne, obsługa OK, ale jedzenie to było ogromne rozczarowanie. Nie wspominając już o tym, że oboje czuliśmy się potem trochę niewyraźnie... Nie polecam.

Po obiedzie popędziliśmy do opery na prawdziwy deser. Kulturalny. :)


Od lat (dosłownie!) starałam się kupić bilety na "Madama Butterfly" do Opery Krakowskiej. Nigdy mi się to nie udało (bilety rozchodziły sie w try miga, a i opera ta grana jest nie za często), aż do teraz. Wielką fanką opery jako takiej nie jestem, ale czasami lubię. A "Madama Butterfly" to, wiadomo, historia "japońska", więc zależało mi, żeby w końcu ją zobaczyć. I udało się.

Historia nieszczęśliwej miłości Cio-cio-san i  oficera Pinkertona to znana opowieść i nie będę rozwodzić się nad fabułą. Napiszę tylko, że operowa wersja chwyta za serce i ciężko się nie wzruszyć, a kiedy Cio-cio-san śpiewa, to aż ciarki przechodzą. Warto zaznaczyć, że historia Cio-cio-san oparta jest na prawdziwych zdarzeniach. W latach 1851-1899 żyła w Nagasaki gejsza Tsuru Yamamura, którą nazywano Ochō-san, czyli motylem, który widniał na jej godle rodzinnym. Poślubiła angielskiego kupca (niektórzy łączą historię operowej Madama Butterfly z osobą Thomasa Blake Glovera, nie ma jednak na to jednoznacznych dowodów), który szybko ją porzucił - podobnie jak bohaterka opery Ochō-san próbowała popełnić seppuku, ale szczęśliwie ją odratowano. Resztę swojego życia spędziła u boku syna.

Muzycznie było cudownie, szczególnie drugi akt z najbardziej znana arią. Natomiast scenografia i kostiumy nie zachwyciły mnie aż tak bardzo.  Jak dla mnie mogło być bardziej japońsko niż japonizująco, ale w końcu to opera i rządzi się swoimi prawami. :)



Więcej informacji tutaj.