
JaponiaBliżej.
Subiektywnie.
poniedziałek, 18 stycznia 2021
Smutna Stacja Tokio Ueno...

niedziela, 3 stycznia 2021
Izumo taisha, czyli miejsce, gdzie spotykają się bóstwa
Raz do roku 8 milionów shintoistycznych bóstw udaje się do chramu w mieście Izumo. Spotykają się tam w dziesiątym miesiącu kalendarza księżycowego, zwanego w Izumo kamiaritsuki ('miesiąc, w którym bóstwa są obecne') oraz kannazuki ('miesiąc bez bóstw'), jak czas ten nazywany jest w pozostałej części Japonii. Izumo taisha (出雲大社) to jeden z najważniejszych chramów shintō (出雲大社) i drugi najstarszy chram shintō w Japonii (o pierwszym, czyli Ise Jingū pisałam tutaj).
Izumo-taisha od dawna chodziła mi po głowie i koniecznie chciałam odwiedzić to miejsce, kiedy nadarzy się okazja. Podczas ostatniej podróży do Japonii udało nam się pojechać do Matsue, skąd wybraliśmy się na kilka godzin do Izumo, miasta w prefekturze Shimane. Po 30-minutowej jeździe pociągiem, czekała nas jeszcze podróż autobusem, który zatrzymuje się tuż przed bramą torii prowadzącą na tereny chramu. My jednak zdecydowaliśmy się wysiąść wcześniej i przejść się wzdłuż ulicy handlowo-usługowej z licznymi kawiarniami i restauracjami.
Tuż przy wejściu na teren Izumo taisha stoi brama torii, za którą rozpoczyna się ścieżka umiejscowiona pomiędzy majestatycznymi drzewami. Po drodze mija się wiele mniejszych chramów/kapliczek, a przy niektórych dostępne są informacje w języku angielskim oraz kody QR, dzięki którym można dowiedzieć się więcej, jeśli coś nas zainteresuje. Po przekroczeniu bramy zostaliśmy również pouczeni łamanym angielskim przez odwiedzającego to miejsce mężczyznę, że znajdujemy się w miejscu szczególnym, gdzie należy zachować cisze okazując mu szacunek. I ze warto tym pomniejszym chramom/kapliczkom również poświęcić trochę czasu. Niestety, nie mając zbyt wiele czasu (chcieliśmy zdążyć na zachód słońca nas jeziorem Shinji, o czym jeszcze kiedyś napiszę) tylko pobieżnie przyjrzeliśmy się temu, co mijaliśmy po drodze.
A skąd te króliki? Zwierzęta te są częścią opowieści o bóstwie Ōkuni-nushi (大国主), dosłownie 'Wielki Pan Ziemi', które odpowiedzialne było za stworzenie ziemi w czasie kreacji świata i które czczone jest w chramie Izumo taisha. Ōkuni-nushi uratował pewnego królika przed okrutnym losem, a opowieść o zającu/króliku z Inaby można przeczytać między innymi tutaj. Ōkuni-nushi uważany jest za opiekuna rolnictwa i małżeństw/związków, bywa nazywany bóstwem miłości. Wiele osób przyjeżdża do Izumo taisha, aby prosić o znalezienie dobrego partnera. Z tego powodu również sposób składania modlitwy różni się tutaj od innych chramów shinto. W Izumo taisha klaszczemy cztery a nie dwa razy, kiedy chcemy przywołać bóstwa, aby wysłuchały naszych próśb. Po dwa klaśnięcia dla siebie oraz przyszłego partnera. Bardzo znany chram Ōkuni-nushi znajduje się także na terenie świątyni Kiyomizu w Kioto.
Idąc wytyczoną ścieżką i przechodząc przez kolejną bramę torii widzieliśmy już ze znacznej odległości świętą linę shimenawa. Bardzo szybkim krokiem pokonaliśmy resztę drogi i w końcu dało nam się stanąć przed, jak nam się wydawało, największą świętą liną w Japonii... Zrobiliśmy trochę zdjęć i obserwowaliśmy z zachwytem zadzierając głowy do góry. Kręciliśmy się wokół niej dobrych parę minut, następnie postanowiliśmy obejść teren chramu, odstać swoje w kolejce po wpis w goshuinchō oraz podziwialiśmy drewniane zabudowania, przepięknie zdobione i odcinające się na tle zielonego lasu.
Zaraz po posiłku musieliśmy ruszyć w drogę powrotną mając w głowach, bo nie w brzuchach, pewien niedosyt. Jeśli zdarzy Wam się kiedyś wybrać do Izumo, na pewno warto na to miejsce poświęcić cały dzień, a nie kilka godzin. Szczególnie mając na uwadze, ze tereny Izumo taisha są spore, a w niedalekiej odległości znajduje się również przepiękna plaża oraz świątynka dedykowana bogini Benzaiten. Tam nie udało nam się już jednak dotrzeć... Więc mamy po co wracać!
niedziela, 8 listopada 2020
Fukushima, historia (nie)zapomniana...
Kiedy dostałam propozycję przeczytania książki Urbex History: Fukushima. Wchodzimy do skażonej strefy, przyznam, że chwilę się zastanawiałam, czy chcę po tę publikację sięgać. Nie tylko z powodu napiętego ostatnio harmonogramu zajęć, ale także dlatego, że temat Fukushimy, a co za tym idzie, katastrofy, która dotknęła to miasto i okolice, został już wzdłuż i wszerz opisany, sfotografowany, sfilmowany - jednym słowem przemielony przez media, turystów, poszukiwaczy przygód, etc. Niedawno powstał nawet film Fukushima 50 opowiadający o grupie 50 pracowników elektrowni, którzy pozostali na miejscu i próbowali nie dopuścić do tragicznego końca. Dodam tylko, że w jedną z głównych ról wcielił się Ken Watanabe, więc pewnie obejrzę. :).
W każdym razie pomyślałam, że ciekawie będzie spojrzeć na Fukushimę oczyma nie tylko rodaków, ale również eksploratorów miejsc zapomnianych, opuszczonych, czy też jak sami o sobie piszą miejsc, do których wchodzić nie wolno. :) Łukasz Dabrowski, Konrad Niedziułka, Jakub Stankowski spełnili jedno ze swoich marzeń i postanowili nam o tym napisać. Książka jest przepełniona ich entuzjazmem do tego, co robią, dlatego przyjemnie czytało się relacje z ich wyprawy na drugi koniec świata. Nie do końca odnajduję się w temacie urban exploration, ale...
Swego czasu trochę interesował mnie temat japońskich ruin, haikyo (廃墟), czyli właśnie opuszczonych miejsc, do których docierali eksploratorzy i często na własną rękę pokazywali światu, jak obecnie wyglądają. Zarośnięte lunaparki, kruszejące domy i fabryk opuszczone hotele i wille... To, co wydaje mi się być najbardziej interesujące, to fakt, ze te wszystkie miejsca, kiedyś żyły - ktoś w nich mieszkał, pracował, bawił się. To obraz pewnych dni zatrzymanych w czasie. Prawda, zakurzony i odrapany, ale prawdziwy. Antropologia codzienności to ta część nauki o człowieku, która zawsze fascynowała mnie najbardziej. Nie tylko to, gdzie, ale także, a może przede wszystkim, jak ludzie żyją, jak spędzają czas oraz co przykuwa ich uwagę, jakimi przedmiotami się otaczają, jakie przedmioty wytwarzają i które uważają za swoje skarby. Świat haikyo pokazuje sporo miejsc zatrzymanych w czasie. Porzuconych, zastygłych w danym momencie, często obrośniętych nie tylko roślinami, ale i przedmiotami, które ktoś kiedyś pozostawił. Sporo takich japońskich miejsc znajdziecie między innymi na tej stronie.
Postanowiłam więc zajrzeć do książki Urbex History: Fukushima. Wchodzimy do skażonej strefy i trochę Wam o moich wrażeniach napisać. W tym miejscu chciałabym podziękować Wydawnictwu Otwarte oraz samym autorom za taką możliwość. Dodam jeszcze, że nie byłam w Fukushimie i rejon ten jakoś nigdy za bardzo mnie nie interesował. Być może kiedyś będzie okazja tam dotrzeć...
Książka wydana jest w sposób, który zwykle nie zachęca mnie do czytania. Wolę, jak tekst oddycha i z reguły wyznaję zasadę im mniej przeszkadzajek przy czytaniu, tym lepiej. Szczególnie, gdy do czynienia mamy ze swego rodzaju reportażem. Tutaj przeszkadzajek jest sporo - począwszy od wstawek na marginesach, po linie oddzielające marginesy od tekstu po czcionki, których użyto np. do napisania tytułów. A to wszystko jest dosyć pstrokate, kolorowe, trochę krzyczy. A ja nie lubię, jak tekst do mnie krzyczy. :) Dotyczy to również samego tekstu, który w wielu miejscach wydał mi się transkryptem filmików z YT, których przyznam jeszcze nie zdążyłam obejrzeć*. Rozmowy między naszymi autorami okraszone żartami mało do mnie przemawiały i bardzo szybko dialogi autorów zaczęłam trochę pomijać skupiając się na opisach oraz rozmowach z mieszkańcami Fukushimy oraz innych odwiedzanych przez autorów miejsc. Wiadomo, że nie wszystko ma się każdemu podobać. Autorzy zresztą w kilku miejscach sugerują, że taki styl właśnie mają i pewnie niejeden miłośnik ich przygód ten styl lubi. Ja się w nim nie odnajduję. Po prostu.
"Zwróciłem
uwagę na wiszący na krześle kobiecy żakiet, ewidentnie przygotowany
przez kogoś na następny dzień. Od ośmiu lat oczekuje na właścicielkę i
będzie tam wisiał, aż budynek się rozpadnie bądź zostanie wyburzony w
ramach oczyszczania terenu."
Co
wcale jednak nie umniejsza zawartości tej książki. Mimo tych wszystkich
przeszkadzajek, w książce odnaleźć można sporo wiedzy oraz
interesujących historii z życia. Wydawać by się mogło, ze, tak jak wspominałam, o katastrofie w
Fukushimie, zabójczym tsunami i ich skutkach powiedziano i napisano już
wszystko. A jednak wciąż i wciąż powraca się do tych wydarzeń i do
ludzi, którzy byli tych wydarzeń świadkami. To właśnie sylwetki osób,
które autorzy spotykali na swej drodze, były dla mnie najbardziej godne
uwagi. Ludzie, którzy wrócili na te tereny, którzy żyją w tej swojej
nowej normalności i próbują jakoś na nowo zdefiniować otaczającą ich
rzeczywistość. Mimo ton radioaktywnej ziemi za oknem. Mimo braku
odpowiedzi na pytanie, co dalej. Mimo tragicznych wspomnień, które kładą
cień na każdy ich dzień i które już na zawsze będą częścią Japonii.
Mimo tego wszystkiego próbują...
Dzięki naszym autorom mamy wgląd w osławioną już strefę i miejsca, do których zazwyczaj nie każdy może wejść, a już na pewno nie bez przewodnika. Docieramy między innymi do opuszczonej szkoły, do prywatnych domów, do których nigdy już nikt nie powróci, salonów pachinko, sklepów i innych miejsc kiedyś tętniących życiem. Wszystko to tworzy przygnębiający obraz minionych dni. Obraz uwieczniony nie tylko tekstem, ale również spora ilością zdjęć. Dodatkowo każdy rozdział w książce kończy się podaniem kodu QR, który jest odnośnikiem do konkretnego filmiku na YT.
To, co bardzo do mnie przemawia, to fakt, ze wszyscy autorzy są bardzo szczerzy w tym, co piszą i uczciwie relacjonują każdy dzień wyprawy. Ich zdziwienia, zachwyty i refleksje składają się w spójną całość i są wyrazem dotarcia do nieznanego wcześniej kraju, poznawania odmiennej kultury oraz spełnienia marzeń. Trochę obawiałam się, że książka będzie miała wydźwięk taniej sensacji, niczego takiego w niej jednak nie znajdziecie. Na całe szczęście. Zachęcam, aby zapoznać się z relacją z tej japońskiej wyprawy. A jeśli podoba Wam się idea urbexu i chcielibyście wesprzeć autorów w kolejnych przedsięwzięciach, można to zrobić na Patronite tutaj.
* Wszystkie filmiki można obejrzeć na kanale na YT tutaj.
czwartek, 15 października 2020
Kwiat wiśni i czerwona fasola, czyli słodko-kwaśna opowieść o nas samych
Film oglądąłam dawno, natomiast do książki udało mi sie zajrzec dopiero niedawno. Przyjemnie było odświezyć sobie tę historię, mimo że łza sie w oku kręciła... I to nie raz! Historia Tokue oraz innych osób dotkniętych chorobą Hansena jest za każdym razem tak samo poruszajaca, smutna i pouczająca. Poruszająca, bo ciężko wyobrazić sobie z jakim ostracyzmem społecznym osoby dotknięte tą chorbą musiały sie zmagać. Smutna, bo pacjenci zamkniętych ośrodków zmuszeni byli zostawić za murami całe swoje dotychczasowe życie, rodziny, znajomych, a nawet ukochane przedmioty i pamiatki. A pouczajaca, bo nieustannie takie historie uczą nas tolerancji, akceptacji, tego, co wydaje się niemozliwe do przyjęcia, ale także, że zawsze trzeba szukać okruchów szczęścia. W każdej nawet beznadziejnej sytuacji.
Dziwnym trafem akurat po przeczytaniu ksiażki trafiłam na reportaż NHK o Ishiim Masanori, aktorze, który zajął się fotografią różnego rodzaju osrodków odosobnienia w Japonii. Nie tyle nawet ich zabudowań, co murów okalających takie miejsca. Wśród jego fotografii natrafic można również na mur ośrodka Tenshōen, w którym przebywali bohaterowie Kwiatu wiśni i czerwonej fasoli. Dla zainteresowanych link tutaj. Myslę, że na żywo mur ten robi jeszcze większe wrażenie. Nie da się przejsć obojetnie obok mieszkajacych tam osób i nie da się zignorować ich historii.
Dla mnie Tokue już zawsze bedzie miała twarz aktori Kirin Kiki. Mimo że widziałam ją w kilku rolach, to własnie ta zapadła mi w pamieć najbardziej. Jej usmiech oraz słowa bohaterki, aby Słuchać. Siebie i świata wokół nas.
niedziela, 4 października 2020
Kawai jinja jest bardzo kawaii
Główna hala Kawai Jinja
Do Kawai Jinja (河合神社) trafiliśmy zupełnym przypadkiem. Po wizycie w chramie Shimogamo poszliśmy trochę się poszwendać po okolicy i lesie Tadasu no Mori, a ścieżka zaprowadziła nas prosto tam. Kawai Jinja poświęcona jest bogini Tamayorihime Mikoto, matce pierwszego cesarza Japonii, oraz kobiecemu pięknu. Pierwsze wzmianki o Kawai Jinja mają pochodzić już z VIII wieku. Na terenie chramu można kupić produkty do pielęgnacji, wypić smaczny i bardzo słodki specyfik, o którym więcej za chwilę, oraz kupić tabliczkę wotywną w kształcie lusterka (kagami ema) i na niej samemu narysować swoją wizję piękna.
Teren chramu nie jest zbyt duży, ale położenie Kawai Jina sprawia, ze można tam odciąć się od zgiełku dużego miasta, a w upalny dzień odpocząć w cieniu drzew. Tak, jak inne osoby, które wybrały się tam w odwiedziny, także i my postanowiliśmy odsapnąć na ławeczce i uraczyć się bijinsui, czyli "wodą piękna", produkowaną z owoców chińskiej pigwy (karin), które rosną na terenie Kawai Jinja, i podawaną na ciepło lub zimno z dodatkiem miodu. Owa bijinsui zawiera przeciwutleniacze, witaminę C i ma pomagać w wybielaniu skóry.
Paradoksalnie najbardziej znanym mieszkańcem świątyni był mnich Kamo no Chōmei zwany także Chōmei Kawai. Początkowo mieszkał na cesarskim dworze, gdzie zajmował się poezją. Kiedy został pominięty w przejęciu schedy po swoim ojcu kapłanie shintō, postanowił odwrócić się od świata i zostać buddyjskim mnichem. Jego studium buddyjskiej koncepcji nietrwałości (mujō) Hōjōki na stałe wpisane została w poczet klasycznej literatury japońskiej i do dziś stanowi jedną z lektur. Hōjōki jest opisem wielu katastrof, które nawiedziły miasto Kioto. Z tego względu Kamo no Chōmei nazywany jest największym japońskim pesymistą.
Stoisko z produktami marki Black Paint
Kawai Jinja to jednak przede wszystkim miejsce, w które przychodzi się, aby lepiej wyglądać - a bardziej precyzyjnie, aby cera stała się jeszcze piękniejsza. Ponoć najlepiej przyozdabiać kagami ema własnym zestawem do makijażu, bo tylko wtedy nasze życzenie o pięknie ma szansę się spełnić. Ale jeśli ktoś przychodzi nieprzygotowany, chram udostępnia kredki. :)
Wśród wielu urokliwych miejsc, które do tej pory udało mi się odwiedzić w Japonii, Kawai jinja na pewno jest godna wzmianki i jeśli tylko będzie taka okazja, zachęcam, aby to miejsce odwiedzić. Nie wiem, czy był to przypadek, czy celowe działanie, ale muszę przyznać, że maiko zajmująca się sprzedażą kosmetyków, goshuinchō, etc. była najładniejszą Japonką, jaką chyba widzieliśmy w życiu. Nie śmiałam nawet zrobić jej zdjęcia. Być może tak właśnie działa aura tego miejsca... :)