środa, 11 listopada 2015

Genki Sushi, czyli trochę inne kaitenzushi

 
"Our mission is to impress with each plate we serve."

O Genki Sushi po raz pierwszy usłyszałam od O. i postanowiłam tam właśnie zjeść obiado-kolację w mój ostatni wieczór w Tokio. Ze mną i sushi to jest trochę śmieszna sprawa, ponieważ sushi w Japonii jadłam do tej pory tylko raz... nie licząc kilku ekibenów i bento. Wtedy zaproszono mnie i miałam okazję zjeść sushi w bardzo fancy miejscu i było to niemałe wyzwanie dla mnie, kiedy poproszono mnie, żebym z akwarium (!) wybrała sobie, co chcę zjeść. W każdym razie w kaitenzushi nigdy nie miałam okazji być, tym bardziej postanowiłam zajrzeć do Genki Sushi.



Akurat trafiłam z K. do Genki Sushi w piątkowy wieczór w Shibuya, więc... kolejka była długaśna i obowiązywały zapisy. :) Większość oczekujących stanowiły gadziny maści wszelakiej. Przed wejściem rozstawione jest całe menu, więc w tak zwanym międzyczasie można już ostrzyć sobie apetyt i zastanowić się nad wyborem. Po jakiś 15 minutach zostaliśmy poproszeni do środka i zaprowadzeni do naszego miejsca.


W Genki Sushi każdy stolik, a właściwie każde krzesło :), ma prywatny komputerek na którym dotykowo można przeglądać menu, składać zamówienia, a od czasu do czasu pograć z systemem w "papier-kamień-nożce" (mimo kilkunastu prób nie udało mi się wygrać ani jednej partii - wyczuwam przekręt :) ). Po złożeniu zamówienia czeka się dosłownie chwilę i na taśmie przed nami wjeżdża zamówione przez nas sushi. Dosłownie jest to taśmowa produkcja. :)


Przy każdym stanowisku jest również kranik z gorącą i zimną wodą oraz sproszkowana herbata, z której można korzystać do woli. Co tez czyniłam, ale nie szczędząc sobie także japońskiego pysznego piwa Kirin.


W Genki Sushi są trzy talerzyki cenowe - 129¥, 205¥ i 259¥. Jest również kilka takich extra za 305¥ czy 470¥, ale w praktyce istnieją różne kombinacje w zależności od tego, co się zamówi. :) A do wyboru jest mnóstwo, mnóstwo najróżniejszych sushi - od najprostszych nigiri po kilkuskładnikowe futomaki. Są również takie dziwolągi jak np. hamburger sushi (smakuje jak ryż z kotletem mielonym :) ).


Muszę przyznać, że sushi średniej jakości, ale zabawa przednia. Najbardziej chyba smakowo podeszły mi kawałki z łososiem i krewetkami w tempurze, inari-zushi też było nie najgorsze. Ilość talerzyków świadczy o tym, że najedliśmy się dokumentnie, piwo się lało i generalnie Genki Sushi to świetne miejsce na wieczorny wypad.

Nie wiem, czy jeszcze kiedyś tam, wrócę, ale na pewno wizytę w Genki Sushi wspominać będę dobrze.Genki Sushi na zdrowie! :)

sobota, 7 listopada 2015

Katachi no Aji, czyli Japonia Sylwii Szafert

                                                                        NU-SHU

O pracach Sylwii Szafert inspirowanych Japonią wspominałam już kiedyś na blogu (tutaj). Co jakiś czas wracam do jej obrazów i nie mogę się napatrzeć (i namarzyć, że może kiedyś jeden będzie mój...). DO końca listopada we wrocławskiej Galerii Platon ponownie można oglądać kilka jej prac. 

"Mocno przeżywałam tę podróż do stolicy gejsz (Kyoto) z wiadomych powodów. To było zderzeniem świata mojej wyobraźni ze światem rzeczywistym. Czułam jakbym tu kiedyś już była, chodząc małymi, wąskimi uliczkami nie oglądałam, ale pożerałam wzrokiem każdy szczegół..."

Wpadłam więc dziś do galerii z K. z Japonia pełną chochlą i znowu się zachwyciłam. Kolorami, fakturą, całokształtem... Mimo że obrazy prezentowane są na korytarzu, więc w nie bardzo przyjaznej przestrzeni, szybko się o tym zapomina. Pamiętałam obrazy Sylwii Szafert jako nieco geometryczne przedstawienia niby-japońskich kobiet w kolorach czerwieni, bordo i złota. Tym razem również kilka prac w tym stylu można zobaczyć, ale również prace w innej kolorystyce - mniej ostrej, z przewagą szarych i błękitnych barw. Jak jedna z moich ulubionych prac CHA.

                                                                                  CHA

Nadal w wielu pracach dominują jednak czerwienie pomarańcze, bordo. Obie z K. zachwyciłyśmy się obrazem zatytułowanym Obento. Nie dość, że temat jest mi bardzo bliski i wiadomo nie od dziś, że jestem bento loverem, ale również sposób przedstawienia tematu. W podobnej kolorystyce utrzymany jest również obraz GYOKUDAI - do którego wracałam wzrokiem kilkukrotnie. Szczególnie do pasów obi... Przepiękne!                                                     

                                                                         OBENTO

                                                                     GYOKUDAI

Wszystkie prace tworzą coś na kształt układanki, przynajmniej ja je tak odbieram. Być może dlatego, że już TAM byłam, poczułam To i tęsknię za TYM. Obrazy Sylwii Szafert za każdym razem przypominają mi, że Nippon jest dla mnie magicznym miejscem, do którego wciąż i wciąż chcę wracać...

                                                                             SAN
                                                                              IKI
                                                                    ONNA GEISHA

Więcej informacji na stronie Galerii Platon. A katalog wystawy dostępny tutaj. Polecam!

(Wszystkie zdjęcia pochodzą ze strony galerii.)

czwartek, 17 września 2015

Tabihito, czyli podróżować każdy może...


„W dniu, w którym zaniechasz podróży, dotrzesz do celu”.

Na kilka dni przed wylotem do Nipponu przyszło mi na myśl to japońskie przysłowie. Wiadomo, że jest w nim ukryta głębia, jakaś myśl zen i drugie dno, jak to na język japoński przystało :). A skoro życie jest podróżą, jak sądzą niektórzy, w tym i ja, to trzeba sprawić, aby każdy jej etap był wspaniały, godny zapamiętania i jedyny w swoim rodzaju. W ciągu tej podróży docieramy do wielu celów, czasami z przypadku, czasami z mapą w ręku, a czasami ot tak.


Po raz piąty już dla mnie najbliższym celem jest Nippon. Nigdy bym nie przypuszczała, że będę miała tyle szczęścia i odwagi, aby odwiedzić Nippon tyle razy i w tak różnych okolicznościach. Dobrze pamiętam wszystkie moje wizyty i związane z nimi emocje, obrazy, zapachy i smaki. Twarze ludzi, którzy pomogli, dźwięki ulicy, hałasowanie cykad i krakanie wron, które często szumią w mojej głowie i nieustannie przywołują wspomnienia.


Tym razem zmierzam do wsi Wazuka i spędzę kilka tygodni na tamtejszej farmie zielonej herbaty. Jako wolontariusz japońskiej organizacji NICE. Nie do końca wiem, co mnie czeka i z kim - jest wyczekiwanie i lekki dreszczyk emocji. Będzie praca na farmie, aktywizowanie tamtejszej społeczności, organizowanie wycieczek po farmie i zdobywanie wiedzy o herbacie.


Nie wiem, na ile uda mi się na bieżąco komentować w sieci zastaną rzeczywistość, ale po powrocie na pewno będzie obszerna relacja, a może i coś więcej. Tymczasem nie do końca przerwa na blogu, bo mam nadzieję wrzucać chociaż małe skrawki na FB. Się okaże. :)


Oby Nippon i tym razem okazał się łaskawy!


p.s. Wszystkie zdjęcia w tym poście wyszły spod ręki mojej Mamy, która towarzyszyła mi w ostatniej podróży w zeszłym roku. I chyba jej się podobało. :)

sobota, 5 września 2015

Matcha i malina smoothie


Czasami nic się nie chce wielkiego gotować, a coś by się zjadło. Wtedy dobrym pomysłem jest owocowe smoothie. Bo smaczne, zdrowe i szybkie. Zazwyczaj moje smoothie są zielone, ale tym razem to nie matcha  a maliny dominowały.



Co potrzebujemy:

maliny (1 opakowanie)
banan
mleko kokosowe (400ml)
zielona herbata matcha (1 łyżeczka)

Co robimy:

Owoce i mleko miksujemy, a na koniec dodajemy herbatę. Nie słodzimy - dzięki bananowi koktajl będzie wystarczająco słodki. Na wierzch możemy położyć kilka świeżych malin oraz lekko posypać matchą. Pycha!


poniedziałek, 31 sierpnia 2015

Dzienniki japońskie, czyli Japonia 15 lat później


Jakiś czas temu dostało mi się od autora - jego najnowszą książkę do przeczytania. Obiecałam, że napiszę kilka słów. Co prawda z niemałym poślizgiem, ale piszę. :) Zawsze lubiłam czytać opowieści innych z Japonii, poznawać ich wrażenia, subiektywne spojrzenie na zastaną rzeczywistość i odkrywać razem z nimi Kraj Kwitnącej Wiśni. Nie wszystkie te wędrówki był moim zdaniem udane... Dzienniki japońskie obroniły się, ale nie porwały mnie za serce.

"Mój świat rozrastał się z każdym dniem. Poznawałem kolejne zaułki, tanie bary, sklepy i warsztaty. Okolice stacji Hatanodai i Nakanobu. (...) Potem zapuszczałem się dalej na południe. Zwykle przyłapywałem się na myśli, że sceneria niewiele się zmienia, że kolejne dzielnice są niczym klony sąsiednich. Dopiero gdy się im lepiej przyjrzałem, zacząłem zauważać różnice (...)."  

Od samego początku czytając Dzienniki japońskie miałam skojarzenia z inną książką  - z Autostopem na Hokkaido. Oczywiście, głównie ze względu na rodzaj przemieszczania się głównych bohaterów po Japonii. Obaj autorzy spotykali na swej drodze masę najróżniejszych osób, z którymi nawiązywali bliższe lub bardziej zdystansowane relacje i na kanwie tych spotkań w drodze snuli swoją opowieść o Kraju Kwitnącej Wiśni. I to mi się podobało. Dzięki temu mogłam dotrzeć do miejsc, których nie udało mi się jeszcze w Japonii odwiedzić. Poza tym świadomość, że bohater Dzienników japońskich miał bardzo ograniczony budżet i pokazał nam, że można po Japonii podróżować nie wydając fortuny (również dzięki znajomościom i odrobinie szczęścia, nie ukrywajmy), jest na pewno inspirujące, ale i pouczające - bo podróż autora książki była pełna satysfakcji, ale także wyrzeczeń, trudów i chwil zwątpienia. Czy mimo to było warto? Chyba tak, skoro autor wraca do Japonii raz jeszcze po kilku latach. Co prawda już w trochę innych okolicznościach, ale nadal podróżuje autostopem.

Zaczynając czytać Dzienniki japońskie chłonęłam strony jedna po drugiej, ale gdzieś mniej więcej w połowie zaczęła mnie nużyć. Zastanawiałam się dlaczego i doszłam do wniosku, że czekam na kolejnych współtowarzyszy podróży i właściwie czytam od jednej historii w drodze do drugiej, a to, co pomiędzy już mniej mnie interesuje. Szczególnie te fragmenty, które pozwolę sobie nazwać encyklopedycznymi, czyli opisy miejsc, w których autor się znalazł - opisy oparte na faktach, datach, historii, nieco suche i mnie osobiście odrywały od przewodniego tematu książki, jakim jest niewątpliwie, podróż. Owszem, dowiedziałam się sporo, ale lepiej czytałoby mi się Dzienniki japońskie bez tych wstawek. Jeśli mnie coś interesuje, sama z siebie szukam informacji i takie encyklopedyczne fragmenty tylko wybijają mnie z rytmu. To takie moje zdanie. :)

Dzienniki japońskie to świetna książka na oderwanie się. Trochę zaskoczył mnie fakt, że opisywane wydarzenia miały miejsce kilkanaście lat przed wydaniem książki, ale w sumie było to całkiem ciekawe doświadczenie - przenieść się do ówczesnej Japonii, która jednak chyba niewiele się zmieniła. Przynajmniej pod pewnymi względami. :)

p.s. Zachęcam również do przeczytania wywiadu z autorem tutaj. Polecam!

(Cyt. za: Piotr Milewski, Dzienniki japońskie, Kraków 2015, s. 43.)