Kwiat wiśni i czerwona fasola to niekórym już bardzo dobrze znana opowieść o przyjaźni, jaka zawiązała się pomiędzy Sentarō, pracownikiem sklepu z dorayaki, a Tokue, starsza panią, która pojawiła się w jego zyciu znienacka. Sentarō wydaje się być bardzo zrezygnowany, ciężko mu znaleźć motywację i nie jest w stanie obudzić się z letargu, w który popadł. Aż do momentu, gdy pewnego dnia poznaje Tokue. Starsza pani krok po kroku zaczyna zajmować w jego życiu wazne miejsce, służy mu pomocą przygotowując najlepsze an na świecie, a z czasem sprawia, że Sentarō zmienia się - znowu zaczyna mu zależeć, chce coś zrobić ze swoim życiem, chce być lepszy.
Na kolejnych stronach książki odkrywamy, co ukształtowało naszych bohaterów, jak patrzą na świat i swoje życie. Sentarō spędził część swojego życia w więzieniu, a Tokue w zamkniętym ośrodku dla chorych na trąd. Oboje wiedzą więc, czym jest zostawienie wszystkiego za sobą i jak niepewna przyszłosc moze się wydawać.
Dla mnie to również opowieść o dążeniu do doskonałości. Dążeniu, które u swoich podstaw ma szacunek do pracy i innych ludzi, a także chęć doskonalenia siebie. W obecnych czasach brakuje nam tej cierpliwosci, ale także zaangażowania i poświęcenia się, aby praca, którą wykonujemy nie tylko sprawiała nam satysfkację, ale również dobrze służyła innym, na przykład dajac im radosć. Podobnie jak ciepłe i pachnace dorayaki Sentarō wywoływały miłe uczucie i uśmiech na twarzach klientów.
"Wdychanie zapachu wiatru i słuchanie szumu drzew to jedne z niewileu rzeczy, jakimi można zjamowac się w Tenshōenie. Już sześćdziesiat lat to robię. Wsłuchują się w słowa zreczy, ktore nie moga mówić - własnie to anzywam Słuchaniem. [...] Wierzę, że wszystko na tym świecie ma swój język, ktory można usłyszeć. Nie tylko ludzie idący aleją, ale wszystkie istoty żyjace, ba, nawet promienie słońca czy podmuchy wiatru."
Film oglądąłam dawno, natomiast do książki udało mi sie zajrzec dopiero niedawno. Przyjemnie było odświezyć sobie tę historię, mimo że łza sie w oku kręciła... I to nie raz! Historia Tokue oraz innych osób dotkniętych chorobą Hansena jest za każdym razem tak samo poruszajaca, smutna i pouczająca. Poruszająca, bo ciężko wyobrazić sobie z jakim ostracyzmem społecznym osoby dotknięte tą chorbą musiały sie zmagać. Smutna, bo pacjenci zamkniętych ośrodków zmuszeni byli zostawić za murami całe swoje dotychczasowe życie, rodziny, znajomych, a nawet ukochane przedmioty i pamiatki. A pouczajaca, bo nieustannie takie historie uczą nas tolerancji, akceptacji, tego, co wydaje się niemozliwe do przyjęcia, ale także, że zawsze trzeba szukać okruchów szczęścia. W każdej nawet beznadziejnej sytuacji.
Dziwnym trafem akurat po przeczytaniu ksiażki trafiłam na reportaż NHK o Ishiim Masanori, aktorze, który zajął się fotografią różnego rodzaju osrodków odosobnienia w Japonii. Nie tyle nawet ich zabudowań, co murów okalających takie miejsca. Wśród jego fotografii natrafic można również na mur ośrodka Tenshōen, w którym przebywali bohaterowie Kwiatu wiśni i czerwonej fasoli. Dla zainteresowanych link tutaj. Myslę, że na żywo mur ten robi jeszcze większe wrażenie. Nie da się przejsć obojetnie obok mieszkajacych tam osób i nie da się zignorować ich historii.
Dla mnie Tokue już zawsze bedzie miała twarz aktori Kirin Kiki. Mimo że widziałam ją w kilku rolach, to własnie ta zapadła mi w pamieć najbardziej. Jej usmiech oraz słowa bohaterki, aby Słuchać. Siebie i świata wokół nas.
Cyt. za: Durian Sukegawa, Kwiat wiśni i czerwona fasola, Kraków 2018, s. 117.
Do Kawai Jinja (河合神社) trafiliśmy zupełnym przypadkiem. Po wizycie w chramie Shimogamo poszliśmy trochę się poszwendać po okolicy i lesie Tadasu no Mori, a ścieżka zaprowadziła nas prosto tam. Kawai Jinja poświęcona jest bogini Tamayorihime Mikoto, matce pierwszego cesarza Japonii, oraz kobiecemu pięknu. Pierwsze wzmianki o Kawai Jinja mają pochodzić już z VIII wieku. Na terenie chramu można kupić produkty do pielęgnacji, wypić smaczny i bardzo słodki specyfik, o którym więcej za chwilę, oraz kupić tabliczkę wotywną w kształcie lusterka (kagami ema) i na niej samemu narysować swoją wizję piękna.
Teren chramu nie jest zbyt duży, ale położenie Kawai Jina sprawia, ze można tam odciąć się od zgiełku dużego miasta, a w upalny dzień odpocząć w cieniu drzew. Tak, jak inne osoby, które wybrały się tam w odwiedziny, także i my postanowiliśmy odsapnąć na ławeczce i uraczyć się bijinsui, czyli "wodą piękna",produkowaną z owoców chińskiej pigwy (karin), które rosną na terenie Kawai Jinja, i podawaną na ciepło lub zimno z dodatkiem miodu. Owa bijinsui zawiera przeciwutleniacze, witaminę C i ma pomagać w wybielaniu skóry.
Rekonstrukcja chaty, w której mnich Kamo no Chomei napisał Hōjōki (方丈記)
Paradoksalnie najbardziej znanym mieszkańcem świątyni był mnich Kamo no Chōmei zwany także Chōmei Kawai. Początkowo mieszkał na cesarskim dworze, gdzie zajmował się poezją. Kiedy został pominięty w przejęciu schedy po swoim ojcu kapłanie shintō, postanowił odwrócić się od świata i zostać buddyjskim mnichem. Jego studium buddyjskiej koncepcji nietrwałości (mujō) Hōjōki na stałe wpisane została w poczet klasycznej literatury japońskiej i do dziś stanowi jedną z lektur. Hōjōki jest opisem wielu katastrof, które nawiedziły miasto Kioto. Z tego względu Kamo no Chōmei nazywany jest największym japońskim pesymistą.
Kawai Jinja to jednak przede wszystkim miejsce, w które przychodzi się, aby lepiej wyglądać - a bardziej precyzyjnie, aby cera stała się jeszcze piękniejsza. Ponoć najlepiej przyozdabiać kagami ema własnym zestawem do makijażu, bo tylko wtedy nasze życzenie o pięknie ma szansę się spełnić. Ale jeśli ktoś przychodzi nieprzygotowany, chram udostępnia kredki. :)
Wśród wielu urokliwych miejsc, które do tej pory udało mi się odwiedzić w Japonii, Kawai jinja na pewno jest godna wzmianki i jeśli tylko będzie taka okazja, zachęcam, aby to miejsce odwiedzić. Nie wiem, czy był to przypadek, czy celowe działanie, ale muszę przyznać, że maiko zajmująca się sprzedażą kosmetyków, goshuinchō, etc. była najładniejszą Japonką, jaką chyba widzieliśmy w życiu. Nie śmiałam nawet zrobić jej zdjęcia. Być może tak właśnie działa aura tego miejsca... :)
Kiedy jakiś czas temu zobaczyłam zapowiedź Dzieci z Hamamatsu autorstwa Ka Mochi, wiedziałam, że muszę zajrzeć do tej książki. Uwielbiam ilustracje, nieważne czy dla Małych czy dla Dużych, a jeszcze bardziej uwielbiam, kiedy ilustracje oddają ducha i subiektywne spojrzenie autora. Na Japonię. :) To jedna z tych książek, które poznaje się niespiesznie - rozdział po rozdziale, ilustracja po ilustracji. Takimi książkami należy się delektować!
Dzieci z Hamamatsu to opis życia w Japonii widziany oczami 6-letniej Laury, która wraz z Mamą i Tatankiem trafia do Kraju Kwitnącej Wiśni. Musi się od początku borykać z wieloma trudnościami, bo przecież w Japonii nie ma w przedszkolu ani pierwszego, ani drugiego śniadanka, a kiedy już można jeść, to na talerzu lądują gluty i patrzące na nas rybki. I jest bardzo zimno. I śnieg wcale nie jest śniegiem a płatkami wiśni, a tornistry czaruje się w świątyni, aby wszystko w szkole szło gładko. Do tego wszystkiego Laura zaczyna uczęszczać do przedszkola, ale szybko zyskuje nowych przyjaciół, z którymi staje się nierozłączna. Czas spędzany w towarzystwie bliźniaków Uso i Zen oraz Miyu pełen jest przygód, niespodzianek i zwrotów akcji.
"Lecieliśmy pięć dni i osiem nocy. Albo jakoś tak. Bajki w telewizorkach samolotowych były po japońsku. Oglądałam je i zastanawiałam się, dlaczego wszyscy mówią o deskach. No i jeszcze koko i koko. Nie wiedziałam wtedy, że "koko" po japońsku znaczy "tutaj", a "desu ka" kończy każde pytanie."
Wizualnie książka urzeka. Już sam format i papier są dla mnie świetnie dobrane, a w środku duże ilustracje, ładnie zaakcentowany podział na rozdziały oraz słowniczek na końcu, który ma ułatwić zrozumienie tekstu osobom nie znających realiów japońskiego życia (słówka w nim zebrane są w tekście książki zaznaczone na niebiesko). Ilustracje idealnie wpasowane są w treść książki, bardzo podoba mi się kreska i kolory oraz sposób w jaki Ka Mochi pokazuje Japonię.
W książce przeplatają się ze sobą wydarzenia realne z magicznym światem japońskich baśni, folkloru i duchów. Fantazyjne kimona i roboty, dom ze zjeżdżalnią i ten urządzony w samolocie, a do tego wszystkiego piknik z Hello Kitty i Totoro. Japonia jest dla małej Laury nowym światem, który odkrywa każdego dnia. Czasami nie bez obaw i lęków, a czasami z dziecięcą radością i nadzieją. Niesamowite było spojrzeć na Japonię oczami dziecka i w maleńkim stopniu spróbować poznać Kraj Kwitnącej Wiśni z tej innej, czasami przez nas już zapomnianej, perspektywy. W książce nie brakuje humoru, a każdy rozdział czyta się z przyjemnością i zainteresowaniem.
"Następny dzień przyniósł mi tuż po przebudzeniu odkrywczą myśl, że życie jest wspaniałe. Wszystko w Japonii, w Hamamatsu było dla mnie nowe i niezwykłe, jak na wakacjach, a to przecież teraz moje normalne życie i nigdzie stąd nie wracam."
Jedyne, co nieco mnie niemile zaskoczyło, to koniec książki. Nie tylko dlatego, że chciałoby się czytać dalej, ale również dlatego, że cała historia tak jakby nagle się urywa. Ostatni rozdział nie jest klamrą spinającą całość, ale daje wrażenie, że będzie nam dane doświadczyć czegoś jeszcze. Że na kolejnych stronach czekają na nas nowe przygody. Że ta historia ot tak nie może się po prostu skończyć. A jednak...
Aha, książka ma oznaczenie 6+, więc jak nic się łapię. :)
(Cyt. za: Ka Mochi, Dzieci z Hamamatsu, 2020, s. 10.)
(Cyt. za: Ka Mochi, Dzieci z Hamamatsu, 2020, s. 46.)
Wybierając się do Shizuoki mieliśmy w głowach przede wszystkim obraz Fuji-san. Te wszystkie ikoniczne niemalże pocztówkowe góry Fuji zastygnięte w idealnym obrazie. Fuji górująca nad zielonymi polami herbaty wzgórz Makinohary. Fuji pochłaniająca swą wielkością port Shimizu. Fuji dotykająca nieba na sosnowej plaży Miho no Matsubara. Ciężko było zdecydować się na którąś z tych pięknych opcji, a mogliśmy wybrać tylko jedną... Biliśmy się trochę z myślami decydując się ostatecznie na miejsce wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO - Miho no Matsubara (三保の松原), czyli plaży z dorodnymi sosnami i widokiem na Fuji-san, które należy również do jednego z tzw. Nowych Trzech Widoków Japonii, czyli Shin Nihon Sankei (新日本三景).
A dostać się tam wcale nie jest tak łatwo. Z centrum Shizuoki trzeba udać się do portu-galerii-wesołego miasteczka o wdzięcznej nazwie S-Puls Dream Plaza, skąd odpływają promy lub jak się okazało także małe stateczki pasażerskie, którymi dostać się można na Półwysep Miho. Byliśmy jedynymi osobami, które tego dnia zjawiły się w porcie, więc trafiła nam się prywatna podróż przez wzburzone morze z podstarzałym japońskim wilkiem morskim. Trzęsło niemiłosiernie, mimo to postanowiliśmy usiąść na zewnątrz i postarać się nie wypaść za burtę. Jakimś cudem się udało i po około 20 minutach przybiliśmy do brzegu. Z powrotem wybraliśmy już jednak drogę lądową i podróż autobusem prosto na stację JR Shimizu, skąd w około 15 minut dojechaliśmy do Shizuoki.
Z plaży ruszyliśmy między prywatnymi zabudowaniami w kierunku Miho no Matsubara. Pierwszym przystankiem na naszej drodze był chram Miho, urokliwie położony wśród drzew, do którego prowadziła jasna kamienna brama torii. Pusto i cicho, poza nami nikogo, mogliśmy więc w spokoju obejść cały teren i zajrzeć do pomniejszych kapliczek. Bardzo spodobały nam się wotywne beczki sake w pięknym niebieskim kolorze.
Na przeciwko kamiennej torii po przejściu na drugą stronę ulicy rozpoczyna się kami no michi, czyli "droga bóstw" prowadząca prosto do celu naszej wędrówki, czyli Miho no Matsubara. Ścieżka wiedzie wśród przepięknych starych sosen, niektóre z nich są specjalnie podtrzymywane, aby nie zapaść się pod naporem upływu lat. To wspaniałe miejsce i warto się nie spieszyć tylko spokojnie podążać krok za krokiem, oddychać i podziwiać te piękności.
Po krótkim spacerze ścieżką bóstw docieramy do małej infrastruktury, sklepów z pamiątkami i informacji turystycznej, gdzie można zaopatrzyć się w foldery, pocztówki z Fuji-san oraz przybić stempel z jej wizerunkiem. Rozwinęła się tam taka oto krótka rozmowa:
- Czy dzisiaj widać Fuji-san? - pytam. - Pogoda nie jest zbyt dobra...
- Tak, trochę dzisiaj chmur, niestety - odpowiada pani z informacji turystycznej. - Ale wczoraj widać ją było świetnie!
Tadam.
Trochę nam mina zrzedła, ale ruszyliśmy na plażę. Miho na Matsubara słynie nie tylko z pięknego widoku Fuji-san, ale również z legendy o Hagoromo (羽衣). Historia niebiańskiej istoty tennin (天人), która porzuca swoje szaty, aby wykapać się w wodach przy plaży sięga VIII wieku i jest bardzo popularnym tematem w teatrze Noh. Podczas kąpieli, tennin nie zauważa rybaka, który zabiera szatę i oczekuje tańca w zamian za jej zwrot. Niebiańska istota nie może wrócić do nieba bez swoich szat, zgadza się więc na warunki rybaka. Po wykonaniu tańca tennin znika w blasku księżyca zostawiając osamotnionego rybaka na plaży. Malutki chram Haguruma poświęcony jest właśnie tej legendzie, a na jego
terenie stoi Hagoromo no Matsu, olbrzymia ponad 200-letnia sosna, na
której niebiańska istota miała zostawić swoją szatę na czas kąpieli.
Nie tylko Hagoromo no Matsu robi wrażenie, ale wszystkie sosny rosnące wzdłuż plaży. Ogromne, niektóre powykręcane, mocno zielone tworzą kontrast między niebem a ciemnym piaskiem plaży. Piasek kiedyś ponoć był tutaj jaśniutki, ale teraz przypomina pył wulkaniczny, z którym podobno jest zmieszany. Iście kosmiczny krajobraz, szczególnie przy szybko zmieniającej się pogodzie. Mieliśmy chwilę słońca i niebieskie niebo (mimo to Fuji-san pokazała się tylko trochę), a za chwilę bardzo silny wiatr i wzburzone morze. I tak na przemian. Zaczęło tez kropić. :)
W czasie tej kapryśnej pogody zjedliśmy nasz lunch składający się z onigiri, herbaty i słodkich bułek z pastą z czerwonej fasoli, Obyło się bez piasku w zębach, ale do najprzyjemniejszych chwil nie należało. Mimo skrywającej się gdzieś przed nami w chmurach Fuji-san.
Spędziliśmy zaledwie kilka godzina na Półwyspie Miho i zobaczyliśmy tylko niewielki jego wycinek. Na pewno jest to miejsce, w które chciałabym kiedyś wrócić. I może w końcu ujrzeć Fuji-san w całej okazałości. Kiedyś...
Muzyka towarzyszy mi od małego, nie ma u mnie dnia bez muzyki. Przyznam, że muzykę poważną znam bardzo wybiórczo i zdecydowanie za rzadko jej słucham. Mam swoje ulubione utwory - współczesne i klasyczne. Śledzę nawet poczynania jednego z polskich pianistów, ale do konesera i znawcy mi daleko. Kiedy w moje ręce trafiła książka Pszczoły i grom w oddali zupełnie nie wiedziałam, czego się spodziewać.
"Jeśli poza nasza galaktyką jest jakaś gwiazda, na której warunki przypominają te na ziemi, z podobnym powietrzem, i tak samo rozchodzącymi się falami dźwięku, myślę, że tam rozwija się także muzyka. A w takim razie pojawiają się tez podobne do naszych instrumenty i być może w jakimś zakątku galaktyki jest ktoś, kto gra na fortepianie ze wszystkich sił."
Opowieść krąży wokół muzyki oraz czterech głównych bohaterów, uczestników międzynarodowego i prestiżowego konkursu pianistycznego w Yoshigae. Ku mojemu zdziwieniu, historie Jina, Masaru, Ayi oraz Akashiego były dla mnie tak samo interesujące i do końca nie miałam swojego faworyta/faworytki. Nikomu nie kibicowałam bardziej lub mniej i śledziłam losy wszystkich bohaterów z takim samym zaangażowaniem.
Cała czwórka zostaje wystawiona na ogromny stres, jakim jest udział we wspomnianym konkursie. Każda z postaci jest indywidualnością ze swoją historią i każda z tych osób bierze udział w konkursie z innego powodu. Jin, najbardziej tajemnicza postać, to młody chłopak, syn hodowcy pszczół, który chce "wynieść muzykę na zewnątrz" - nie ma w domu fortepianu, ćwiczy tylko wtedy, kiedy ma okazję do jakiegoś usiąść i generalnie odbiega od wizerunku statystycznego pianisty. Dla Masaru to szansa na sprawdzenie, czy publika pokocha jego wykonania znanych utworów, a tym samym być może w przyszłości również jego autorskie kompozycje. Aya to cudowne dziecko, które zniknęło nagle z koncertowej sceny, a jej udział w konkursie jest szeroko komentowany i przyjmowany z entuzjazmem, ale i nie bez złośliwości. Z kolei Akashi to ojciec rodziny oraz pracownik sklepu muzycznego, który żyje muzyką - dla niego sam udział w konkursie to ogromne wyróżnienie i ponowna okazja, aby odkryć swoją muzykę na nowo.
Śledzimy przebieg konkursu oraz to, co dzieje się poza nim. Wykonania każdego z uczestników wzbudzają niemałe emocje. Atmosfera oczekiwania udziela się nie tylko jurorom, ale całej publice, a także samym uczestnikom konkursu. Napięcie dodatkowo wzmaga obecność dziennikarki kręcącej film dokumentalny o konkursie i jego uczestnikach. Objętość książki mnie nieco zaskoczyła i zadawałam sobie pytanie, czy można pisać o muzyce czy tez o konkursie pianistycznym w interesujący sposób na ponad 450 stronach? Okazało się, że można!
Jedyne, co było nieco nużące, to sposób opisywania muzycznych doznań i ciągłe zapewnienia nas czytelników o wspaniałości i jeszcze lepszym, barwniejszym, bardziej spektakularnym wykonaniu danego utworu przez kolejnych uczestników konkursu. Rozumiem chęć autorki, aby opisać to, jak muzyka może wybrzmiewać i to, jak może oddziaływać w najlepszy sposób. Jednak czasami mniej znaczy więcej i tutaj chyba tych wszystkich "naj" było dla mnie momentami odrobinę za dużo. Niektóre fragmenty zupełnie niepotrzebnie się powtarzają, ale aż tak bardzo nie przeszkadzało mi to w czytaniu.
Nie wpadłam na pomysł, żeby podczas czytania, także posłuchać utworu pojawiającego się akurat w danym momencie w książce - być może wtedy przydługie, jak by się mogło wydawać, opisy nabrałyby inne wydźwięku. Na początku książki dostajemy informację, jakie utwory wybrał każdy
uczestnik, aby zaprezentować je jurorom i publiczności w poszczególnych
etapach konkursu, a na wewnętrznej części okładki znajduje się kod QR,
dzięki któremu możemy przesłuchać wszystkie wymienione utwory na
platformie Spotify.
Cała historia wydaje się być również nieco odrealniona i wygładzona. Nie ma tu mowy o chęci wygranej za wszelką cenę czy ludzkiej zawiści. Każdy z bohaterów nad wygraną zdaje się przedkładać inne cele, a współzawodnictwo traktuje bardzo naturalnie i nie przywiązuje do niego większej wagi. Takie przynajmniej odniosłam wrażenie. I być może to mało autentyczne, ale przecież możliwe. Tych młodych ludzi łączy miłość do muzyki, jej uwielbienie i chęć dzielenia się najczystsza jej formą.
Na koniec taka ciekawostka - książka została zekranizowana, a jedną z ról powierzono polskiemu aktorowi, Andrzejowi Chyrze. :) Z chęcią obejrzę te ekranizację, szczególnie, że niektórych bohaterów inaczej sobie wyobrażałam.
Nie sądziłam, że można w takim napięciu śledzić losy uczestników konkursu pianistycznego! Książka Pszczoły i grom w oddali była miłym zaskoczeniem. Myślę, że może spodobać się nie tylko miłośnikom muzyki klasycznej. A kto wygrał konkurs? Tego Wam nie zdradzę... :)
(Cyt. za: Riku Onda, Pszczoły i grom w oddali, Kraków 2020, s.299.)