moje

środa, 27 listopada 2013

Makoto Shinkai Anime

Dzisiejsze wydarzenie w Ambasadzie Japonii w Warszawie przypomniało mi o japońskim twórcy animacji Makoto Shinkai, który nazywany jest nowym Hayao Miyazaki. Nie wiem, czy do końca mogę zgodzić się z tym stwierdzeniem, niemniej jednak animacje Makoto Shinkai również mnie zachwycają. Dawno temu widziałam Hoshi no Koe, a teraz udało mi się zobaczyć także Byōsoku 5 senchimētoru.


Hoshi no Koe (ほしのこえ) to 25-minutowa animacja opowiadająca o niezwykłej przyjaźni znających się od dziecka Mikako i Noboru. Kiedy Mikako zostajw wcielona do Kosmicznej Armii, ich przyjaźń zostaje sprowadzona to wiadomości, które wysyłają sobie nawzajem. Jednak w miarę, jak statek, na którym podróżuje Mikako, porusza się coraz dalej w przestrzeń kosmiczną, mejle potrzebują coraz dłuższego czasu, aby dotrzeć na Ziemię... Wiecej nie zdradzę. :)




"Pięć centrymetrów na sekundę, z taką prędkością opadają płatki wiśni." 


Byōsoku 5 senchimētoru (秒速5センチメートル) to kolejna opowieść o nastoletniej przyjaźni/miłości. Anime składa się z trzech epizodów, a każdy z nich opsiuje rozterki Takaki Tōno w różnych okresach jego życia. Miłosne rozterki. Wizualnie pięknie zrealizowany, z wieloma szczegółami, co bardzo lubię w filmach animowanych. A i opowieści mnie urzekły - w historiach opowiadanych przez Makoto, także w sposobie, jak to robi, jest coś magicznego.  Anime Byōsoku 5 senchimētoru powstało na podstawie mangi autorstwa reżysera.


Na pewno obejrzę i inne anime Makoto Shinkai. W kolejce czeka już Kumo no Mukō, Yakusoku no Basho oraz Kotonoha no Niwa. Wciągnęło mnie. :)

Więcej informacji na stronie Makoto Shinkai. Polecam!

niedziela, 24 listopada 2013

Yokohama by night


Nocą każde miasto wygląda inaczej niż za dnia. Dlatego, o ile czas i siły pozwolą, staramy się w Japonii powłóczyć się trochę również po zachodzie słońca. Ostatnim razem w Yokohamie spędziliśmy również wieczór. Krótki, dlatego poświeciliśmy go jedynie na spacer wzdłuż portu, żeby zobaczyć wizytówki tego miasta nocą. Do Chinatown już niestety nie dotarliśmy.

 Największy japoński drapacz chmur - Landmark Tower. Prezentował się bardzo okazale po zmroku.

 Nippon Maru, statek powstały w 1930 roku. Od lat osiemdziesiątych XX wieku funkcjonuje jako muzeum.

Cosmo Clock 21, czyli zegar umieszczony na ogromnym diabelskim młynie, który pięknie mieni się kolorami.

Jeden z wielu budynków w zachodnim stylu.

 
Jeden z wielu statków-restauracji, które wypływają po zmroku. Wyglądają uroczo z zapalonymi lampionami. Może kiedyś skusze się na kolację na wodzie. 

Yokohama Akarenga Sōko, czyli dawne magazyny, które zostały przerobione na sklepy, restauracje i galerie. Jedno z moich ulubionych miejsc w Yokohamie - nie ze względu na sklepy, ale ogólny wygląd oraz fantastyczną matcha kawiarnię. :) 

A każdego dnia do portu zawija mnóstwo okazałych statków. Nocą prezentują się niesamowicie.

Było już Kioto, teraz Yokohama, przyjdzie i czas na Tokio by night... :)

niedziela, 17 listopada 2013

Sensei i miłość

"Zasadniczo nie jestem dobra w gotowaniu, a i nawet gdybym była, to nie jest w moim guście przygotowywanie bentō dla kochanka, pracowite gotowanie dla mężczyzny w jego domu czy zapraszanie do siebie na własnoręcznie przygotowaną kolację. Obawiałam się, że jak się robi takie rzeczy, to można doprowadzić do sytuacji, z której nie ma już odwrotu."

Kolejna powieść Kawakami i kolejne przyjemne doświadczenie czytelnicze. Do tej pory przeczytałam wszystkie przetłumaczone na język polski powieści tej pisarki - od Nadepnęłam na węża, przez Manazuru i Pana Nakano i kobiety, aż do Sensei i miłość. Wszystkie książki mają cechy wspólne charakterystyczne dla stylu Kawakami - prosty, ale pełen znaczeń język, oniryczny, niespieszny i intrygujący sposób prowadzenia akcji. Każda historia Kawakami wciaga mnie od pierwszych stron.

Sensei i miłość to prosta wydawać by się mogło historia rodzącej się fascynacji i więzi pomiędzy starszym już nauczycielem i jego byłą uczennicą. Początkowo ich spotkania są przypadkowe, stopniowo przeradzają się w swoisty zwyczaj, żeby na końcu przeistoczyć się w... randki. Zarówno Sensei jak i Tsukiko żyją, ale jakby nie żyli, a ich znajomość powoli wyciąga oboje z letargu, utartej rutyny i pewnej obojętności na otaczający ich świat. Szczególnie widać to moim zdaniem w postawie Tsukiko, która stopniowo wyciąga rękę i ponownie chce dotykać/zaznać rzeczywistości. Piękna opowieść, nie tylko o miłości.


Na podstawie książki powstała manga, a także serial, którego fragment można obejrzeć tutaj


(Cyt. za: Hiromi Kawakami, Sensei i miłość, Warszawa 2001, s. 79.)

poniedziałek, 11 listopada 2013

Powrót niedoskonały


"- Napisz książką podróżniczą - sugeruje Gutner.
 - To odpada - kręcę głową. - Po pierwsze, nie jestem podróżnikiem. OK, mieszkałem kilkanaście lat w Azji, ale siedziałem przez większość czasu w jednym miejscu, nigdzie nie podróżowałem. Po drugie, nie cierpię książek podróżniczych. I książek o obcych krajach. One miały racje bytu w czasach, kiedy nie można było wyjechać. Teraz, kiedy paszport to formalność, a robotnik budowlany zarabia miesięcznie tyle, ile zapłaciłem za ostatni lot z Polski do Singapuru, nie ma uzasadnienia dla książek >>o<<. Można pojechać i samemu zobaczyć."

Główny bohater po wielu latach wraca na łono ojczyzny i, jak można się domyślać, wszystko jest dla niego obce, inne, "nie takie, jak było kiedyś". Rodzi to komiczne, ale i skłaniające do refleksji sytuacje. A do tego jedynym łącznikiem między tym, co bohater nasz zostawił za sobą, a dniem dzisiejszym, jest przypadkowo spotkany Japończyk. Mieszkający pod mostem Hattori-san. Zaczęło się świetnie. Pochłaniałam kolejne strony z zaciekawieniem, prawie tak szybko, jak przy Bezsenności w Tokio

Było zabawnie i interesująco, postacie ciekawe, a perypetii co nie miara. Jednak z czasem akcja zaczęła mnie nużyć. W sumie nie do końca wiem, dlaczego. Śmieszyły mnie językowe wpadki Hattori-sana, rozumiałam po części rozterki głównego bohatera, bo ja tylko po kilku tygodniach w Japonii wracam do Polski z poczuciem utracenia czegoś i muszę na nowo dostrajać się do naszej rzeczywistości. Być może było trochę jednak zbyt przewidywalnie?A może po prostu sposób narracji po jakimś czasie stał się ciężkawy?

Mimo to książkę dobrze się czyta, a czyta się szybko. Jedyne, co tak naprawdę mi przeszkadzało, to wtrącane co jakiś czas opisy snów głównego bohatera, bo nic nie wnoszące, jak dla mnie, a irytujące. Powrót niedoskonały. :)

(Cyt. za: Marcin Bruczkowski, Powrót niedoskonały, Kraków 2013, s. 407.)

środa, 6 listopada 2013

Omuraisu


Omuraisu jadłam w Japonii może z raz i danie to nie zapadło mi szczególnie w pamięć. Jednak jakiś czas temu, szukając czegoś na szybko w porze obiadowej, przypomniałam sobie o nim. I pomyślałam: czemu nie? :) W sieci znalazłam wiele przepisów, które głównie różniły się farszem, a czasami także składnikami na omleta. Jeden z przepisów można podejrzeć tutaj.


Co potrzebujemy:

4jajka
sos sojowy
mirin
do farszu: japoński ryż, ketchup, groszek, imbir, pieczarki, cebula


Co robimy:

Gotujemy ryż, a następienie podsmażamy go na patelni dodając łyżkę ketchupu. Na oliwie podsmażamy również cebulę pokrojoną w kostkę, pieczarki w plasterkach, starty imbir i inne dodatki - można użyć różnych warzyw oraz np. kawałków kurczaka. Następnie łączymy wszystko razem i dodajemy groszek. Zabieramy się za omlety. W misce łączymy jajka, dwie łyżki sosu sojowego oraz łyżeczkę mirinu. Smażymy omlet na rozgrzanej patelni, a kiedy już nieco się zetnie wykładamy farsz na jedną połowę omletu i przykrywamy go drugą połową. Jeszcze chwilę smażymy, a następnie przekładamy omlet na talerz i formujemy charakterystyczny kształt. Na koniec polewamy omuraisu ketchupem i posypujemy pietruszką/ szczypiorkiem/czymś zielonym, co lubimy. :)


niedziela, 3 listopada 2013

Thermae Romae


Co mają wspólnego starożytni Rzymianie i współcześni Japończycy? Miłość do kąpieli. Trafiłam na ten film przypadkiem - Japończycy w roli starożytnych Rzymian i Abe Hiroshi? Musiałam zobaczyć Thermae Romae. :) 

Film powstał na podstawie mangi Thermae Romae. Ale zanim powstał, stworzono także anime. Obie formy cieszyły się sporą popularnością, nic więc dziwnego, że zdecydowano się na wersję kinową. Abe Hiroshi gra
architekta tworzącego łaźnie, który właśnie stracił pracę. Zdruzgotany wybiera się zrelaksować do łaźni publicznej, skąd w niewiadomy dla siebie sposób przenosi się do współczesnej Japonii, a konkretnie do onsenu. Podpatruje technologie plemienia "płaskich twarzy", jak nazywa Japończyków, i przenosi je do starożytnego Rzymu. Zyskuje sławę i podziw. A kiedy dostaje trudne zadanie stworzenia onsenu dla wyczerpanych walką rzymskich legionów, z pomocą ruszają mu przedstawiciele "płaskich twarzy".

To wszystko brzmi niedorzecznie i taki trochę jest ten film. :)  Już sam pomysł na Japończyków grających Rzymian wydaje się szalony. Mimo wszystko efekt końcowy jest interesujący. To nie wybitne arcydzieło, ale fajny film na deszczowe popołudnie. Więc jeśli chcecie posłuchać, jak Abe Hiroshi mówi łaciną albo zachwycić się ariami z Madama Butterfly (tak!), to ten film jest dla Was. Ja czekam już na zapowiadaną na 2014 rok drugą część. :)



Więcej informacji na oficjalnej stronie filmu. Polecam!