moje

niedziela, 26 czerwca 2016

Pan Da Ten Ramen



Na wstępnie zaznaczę, że ani nie jestem wielką fanką ramenu, ani się na ramenie specjalnie nie znam. :) Miałam okazję zjeść to danie w Japonii kilka razy*. Smakowało, ale mając wybór wolę inne przysmaki kuchni japonskiej. Bardzo dobry ramen jadłam ostatnio będąc w Wazuce, był aromatyczny i treściwy. Taki obraz czy tez smak ramenu zatrzymałam w pamięci, więc czekałam na otwarcie Panda Ramenu. Bo wiadomo - jest i panda, i japońskie jedzonko. :) Wybraliśmy się razem z M. kilka dni temu.



Nie będę się rozpisywać o wnętrzu, bo niczym szczególnym się nie wyróżnia, ale jest miło i schludnie. Najbardziej w oko rzuciła mi się panda ze ściany. Fajna! Na wejście dwie niespodzianki - jedna dobra, druga mniej dobra. Zacznę od tej drugiej. Parę minut po 16:00 nie dostaniemy już niczego z propozycji lunchowych - mimo że takowe są wystawione wciąż przed wejściem i kuszą - bo lunch jest wydawany do godziny 16:00. Szkoda. W Panda Ramen nie ma tradycyjnego menu. Zamiast karty dostajemy mini ankietę, gdzie zaznaczamy wszystkie swoje preferencje - od wielkości dania, po ostrość i dodatki. Moim zdaniem to super pomysł, chociaż fajnie byłoby skonfrontować piękne zdjęcia ze strony internetowej z opisem w menu. 



Zdecydowaliśmy się jedynie na ramen, mimo ze kusiły mnie również pierożki gyoza. M. wybrał Pandę na wypasie, a ja małą Pandę na bambusie z szaszłykiem yakitori. Niestety ani samo podanie, ani smaki mnie nie zachwyciły. Jak dla mnie bulion był wodnisty i smakował bambusem lub tzw. zupką chińską. Makaron był dla mnie za twardy - chociaż M. twierdzi, że taki powinien być. Dużym rozczarowaniem był yakitori - zupełnie nie przypominający prawdziwego yakitori ani w wyglądzie, ani w smaku... 



Podsumowując. Panda Ramen to kolejne miejsce, które do ramenu mnie nie przekona. Dania nam średnio smakowały. Brakowało mi również zielonej herbaty. To nie było to, czego oczekiwałam. Niestety. Panda OK, ramen już mniej. 

* W Polsce do tej pory chyba tylko raz w Ramen Girl of Yellow Dog.

czwartek, 23 czerwca 2016

Ogród Japoński w Jarkowie


Tak blisko, a tak daleko, mogłabym powiedzieć o mojej wizycie w Ogrodzie Japońskim w Jarkowie. To tylko mniej więcej godzina drogi samochodem od Wrocławia, a mimo to dopiero całkiem niedawno udało mi się w końcu ten ogród zobaczyć. Po kilku latach powtarzania: "Muszę tam się koniecznie wybrać". :)



Do ogrodu trafić jest całkiem łatwo. Z drogi zachęca do zjazdu spory znak, a potem już nie można się zgubić. Mimo że ogród cieszy się spora popularnością i odwiedzają go całe wycieczki, nam udało się trafić na dosyć spokojny dzień. Poza nami w ogrodzie było dosłownie kilka osób. Warto pamiętac, że bilet można kupić tylko za gotówkę. Nam się o tym zapomniało, ale dzięki uprzejmości właścicieli weszliśmy na tzw. "krzywy ryjek". Za co raz jeszcze dziękuję!



Historia tego ogrodu to historia jest twórcy - pana Edwarda Majchera, który pierwsze prace rozpoczął już w 1980 roku. Wszystko, co możemy zobaczyć w Jarkowie, jest dziełem jego rąk - od pomysłu, poprzez zagospodarowanie terenu i efekt finalny. Cieszę się, że pan Majcher zdecydował w 2003 roku udostępnić swoją prywatną japońską enklawę dla innych. Szkoda byłoby nie móc podziwiać tego miejsca.






W ogrodzie podziwiać można bardzo wiele gatunków roślin, np. japońskie klony (momiji), sosny, magnolie. Część z nich jest specjalnie kształtowana za pomocą sznurów, aby nadać im fantazyjny kształt. Powstają z tego małe dzieła sztuki, jednak doskonale wkomponowane w całość ogrodu. Jest też sporo mchu, który przepięknie się prezentuje i dodaje ogrodowi wiele uroku.



Bardzo podoba mi się umiejscowienie ogrodu, który ma za sobą ścianę lasu świetnie dopełniającą całość. Poza tym w ogrodzie jest dostęp do czystej wody spływającej prosto z gór, która zasila liczne źródełka wody w postaci wodospadów, strumieni, mis czy małych stawów (w jednym pływały kolorowe karpie).





Gdzie nie gdzie można natknąć się na ozdobniki. Takie niby chińsko-japońsko-azjatyckie. Moim zdaniem całkowicie zbędne, ale na całe szczęście nie rzucające się na tyle w oczy, aby psuć efekt końcowy i burzyć harmonię ogrodu.



Muszę przyznać, że nie spodziewałam się, że ogród będzie aż tak cudowny. Przede wszystkim sądziłam, że jest dużo mniejszy. A tymczasem miejsce jest spore i cały czas ulega dalszej rozbudowie.






Japoński ogród w Jarkowie bardzo przypadł mi do gustu. Nie znam odpowiedzi na pytanie, który ogród jest lepszy - ten bardziej znany wrocławski, czy ten prywatny w Jarkowie. Moim zdaniem warto odwiedzić oba te miejsca i do nich wracać. Ja na pewno jeszcze nie raz do Jarkowa zawitam. :)




Informacje praktyczne.

Website: http://ogrod-japonski.republika.pl/
Czynne: codziennie w godzinach 10:00-16:00 (od maja do września)
Wstęp: 8zł (bilet normalny)
Dojazd: Droga krajową nr8 na trasie Wrocław-Kudowa Zdrój. Należy przejechać przez Kłodzko i Duszniki Zdrój. Następnie mijamy Lewin Kłodzki, za którym skręcamy w lewo do Jarkowa. 
Mapa: https://www.google.pl/maps/place/Ogr%C3%B3d+japo%C5%84ski/@50.399577,16.2627644,15z/data=!4m5!3m4!1s0x0:0xb8ff38bbabb887ee!8m2!3d50.399577!4d16.2627644

środa, 15 czerwca 2016

Samurai Drum Ikki w Polsce, czyli bębnami po uszach


Uwielbiam japońskie bębny i jestem na wszystkich koncertach, na których tylko mam szansę być. Fakt, w Polsce nie organizuje się zbyt wielu takich wydarzeń, ale ostatnio do naszego kraju zawitała grupa Samurai Drum Ikki. W sumie zespół odwiedził kilka miast, między innymi Toruń i Łódź. Mnie udało sie zobaczyć ich ostatni koncert w Polsce, który odbył się w Warszawie. A to dzięki zaproszeniu do Muzeum Azji i Pacyfiku



Założycielem zespołu jest Ikki Hino, który od wielu lat propaguje grę na wadaiko nie tylko w Japonii, ale i na całym świecie. Siedzibą muzyka jest Saitama i między innymi w tym mieście organizuje on warsztaty gry na bębnach - może kiedyś... :) 


Zjawiliśmy się sporo czasu przed koncertem. Akurat trafiliśmy na próbę zespołu, więc dostaliśmy mały przedsmak tego, co będzie się działo. Było głośno. :) Jeszcze przed koncertem, dzięki uprzejmości Muzeum, mogliśmy zobaczyć azjatyckie zbiory, które wystawione są na tyłach budynku. To między innymi rzeźby, lampiony, mała światynka. Całosć tworzy całkiem przyjemną enklawę osłonietą szklanymi ścianami biurowca. Niemal jak w Japonii. :) 




Po tym krótkim spacerze wróciliśmy do środka. Udało nam się zająć miejsca w pierwszym rzędzie. Miłą niespodzianką było, że na każdym krześle czekał złożony żuraw origami. :) Po krótkiej zapowiedzi na scenie pojawili się muzycy ubrani w tradycyjne stroje - Samurai Drum Ikki w składzie Ikki sensei oraz trzy dziewczyny, których imion, niestety, nie pamiętam.




Zespół zaczął od mocnego uderzenia, a potem wcale nie zwalniał tempa. Ikki sensei po kilku utworach przedstawił zespół, wyjaśnił pokrótce o co z tymi bębnami chodzi oraz zapewnił publiczność, że można zatykać uszy - nie będzie to żadną obrazą, bo on zdaje sobie sprawę z tego, jaką moc mają wydobywane z wadaiko dźwięki. :)





Dzięki centralnemu usadowieniu koncert był nie tylko dla nas przyjemny dla ucha (mogłabym słuchać godzinami), ale i dla oka. Z niemałą fascynacją obserwowałam ruchy bębniarzy, za którymi niejendokrotnie cieżko było nadążyć. Co zresztą widać na zdjęciach. Często zdarza sie, ze podczas koncertów gubione czy łamane są pałki (bachi) używane do uderzania w bębny. Nam udało się dostać jako "suwenir" jedną  z takich połmanych w trakcie koncertu. :)


Po koncercie był czas na wiele zdjęć, wygłupy i rozmowy z zespołem. Niesamowite bło obserwowac ich podczas koncertu, w pełnym skupieniu, z każdym napiętym mięśniem, a potem widzieć ich uśmiechy i rozluźnienie. Jeśli tylko będzie okazja, na pewno wybiorę się zobaczyć i posłuchać Samurai Drum Ikki ponownie.

(Zdjęcia zrobione komórką, ale może coś tam widać. :) )