moje

sobota, 27 września 2014

CITIx60 City Guides: Tokyo


Kilka dni temu wpadła mi na chwile w ręce ta kolorowa książeczka od T. Pierwszym moim skojarzeniem był przewodnik z serii Wallpaper. Na cale szczęście nie było aż tak źle. :) CITIx60 City Guides: Tokyo przedstawia nieco bardziej przyjazne miejsca dla portfela, a dodatkowym plusem jest to, że wszystkie proponowane atrakcje są polecane przez mieszkancow Tokio.

A jest w czym wybierać. Przewodnik podzielony jest na takie kategorie jak Leisure czy Coffee Breaks, na końcu mamy miejsce na notatki, a hitem dla mnie jest okładka, która po zdjęciu przekształca się w mapę miasta. Jest ładnie i ciekawie, kilka polecanych miejsc sobie wpisałam na listę "next time", ale to znowu przewodnik chyba nie dla osób, które pierwszy raz znajdą się w tym mieście. Takie jest przynajmniej moje zdanie. :)



Zdjęcia z oficjalniej strony wydawcy.

czwartek, 25 września 2014

Summer days with Coo


Po Wilczych dzieciach naszła mnie ochota, żeby jeszcze jakąś japońską animację sobie obejrzeć. Szukałam czegoś lekkiego i interesującego, aż natknęłam się na Summer days with Coo. Co mnie przekonało? Główna postać, czyli kappa o wdzięcznym imieniu Coo. :) 

Poznajemy Coo w tragicznych okolicznościach, kiedy staje się on świadkiem zabójstwa swojego ojca przez samuraja. Tak, mamy epokę Edo. Następnie przenosimy się do współczesnego Tokio, gdzie ten sam Coo zostaje przypadkiem znaleziony przez chłopca imieniem Kōichi. Tak rozpoczyna się piękna opowieść o przyjaźni, poczuciu akceptacji oraz przemijaniu, dzięki której dowiadujemy się nieco również o japońskim folklorze w tym i o samych kappach. Coo z pomocą Kōichiego stara się odnaleźć inne kappy (odwiedzają między innymi miasto Tōno, do którego chciałabym się kiedyś wybrać). Nie jest to łatwe zadanie, tym bardziej, że obecność Coo w końcu wychodzi na jaw i staje się on ogólnokrajową sensacją. 

Momentami miałam skojarzenia z najlepszymi animacjami Studia Ghibli i faktycznie reżyser Summer Days with Coo Hara w wywiadach nie ukrywał, że twórczość Hayao Miyazakiego stanowi dla niego inspirację. Jednak animacja, która wyszła spod ręki Hary w dużej mierze różni się jednak od ghiblowskich produkcji. W japońskich animacjach bardzo lubię przywiązanie do szczegółu, co najlepiej widać na drugim planie, w scenerii i krajobrazach. Nie inaczej jest w Summer Days with Coo - nieważne czy jest to całodobowy sklep, stacja kolejowa czy polna dróżka, wszystko oddane jest z taką dokładnością i realizmem, że można poczuć się tak, jakby się tam było. I powspominać na koniec lata... :)



Więcej informacji na oficjalnej stronie filmu. Zachęcam również do zapoznania się z tą recenzją.

Już w czasie oglądania anime przypomniało mi się, że mam gdzieś jeszcze kappa makaron przywieziony z tegorocznego wyjazdu. Trafiłyśmy z Mamą do sklepiku na ulicy kapp, gdzie niemal wszystko ma ich wizerunek. Więc na obiad postanowiłam go wykorzystać. Okazało się, że to nie tylko makaron, ale również torebeczka pełna smaku, dzięki której powstała smaczna zupka.




Z tego, co zdołałam wyczytać na opakowaniu, makaron trzeba było gotować 3-4 minuty, następnie dodać zawartość torbeczki i ponownie gotować 3-4 minuty. I gotowe. :) Od siebie dodałam nieco pietruszki i sezamu. Itadakimasu!

niedziela, 21 września 2014

Ogrody w kulturze dawnej Japonii


"Japoński ogród, dążąc do harmonii z otaczającym środowiskiem, reprezentuje inne podejście do natury, szczególnie w porównaniu z tradycyjnym ogrodem Zachodu, z jego ścisłą geometryzacją i sformalizowaniem. W kulturze Japonii człowiek żyje w harmonii z naturą, uważając, że jest jedną z jej części. Nie ingerując w przyrodę, jaką jest również ogród, buduje w nim pewne konstrukcje na jej podobieństwo. Podstawowym celem twórcy jest sportretowanie naturalnego krajobrazu, a zasób naturalnej scenerii, z której wybiera elementy i motywy kompozycji jest prawie nieograniczony."

Wiele się mówi i pisze o podejściu Japończyków do natury. Z jednej strony przekonuje się nas, że w japońskiej świadomości człowiek żyje w harmonii z otaczającym światem i wielbi go tak bardzo, że stara się przenieść choć jego część do szarej rzeczywistości - projektując ogrody właśnie czy to w postaci dużych przestrzeni, czy też zakładając przydomowe ogródki. Z drugiej, mamy wiele przykładów na inne podejscie do natury i środowiska, jak np. wszędobylskie użycie betonu, o którym pisał między innymi Alex Kerr w Psy i demony. Ciemne strony Japonii. Myślę, że (jak zwykle) prawda leży gdzieś po środku. :)

Ogrody w kulturze dawnej Japonii w szerokim kontekście pozwalają nam poznać historię japońskiego ogrodnictwa. To świetna lektura dla miłośników historii i architektury. Autorka snuje przed nami opowieść "jak to się wszystko zaczęło" i przedstawia wybrane przykłady kunsztu i piękna japońskich ogrodów w tym takich, które znajdują się na terenach kompleksów świątynnych oraz pawilonów herbacianych. Opisuje między innymi Złoty i Srebrny Pawilon oraz słynną świątynię mchu, czyli Kokederę.

Niewątpliwie japońskie ogrody urzekają i stanowią nieodzowny element zwiedzania/poznawania Japonii. Dbałość o detale, czystość i poukładanie (czasami nawet wręcz nieco przesadne), spokój to cechy, które mnie na myśl przywodzą japońskie ogrody. Kilka udało mi się do tej pory zobaczyć, kilka wciąż pozostaje na moje liście życzeń, a do niektórych trafiałam przypadkiem, ale nigdy nie były rozczarowaniem.

Więcej informacji na stronie wydawnictwa. Polecam!

(Cyt. za: Małgorzata Wołodźko, Ogrody w kulturze dawnej Japonii, Warszawa-Toruń 2013, s.11.)

piątek, 19 września 2014

Wilcze dzieci


Ucieszyła mnie bardzo wiadomość, że animację Wilcze dzieci Mamoru Hosody, któego wcześniej znałam jedynie z anime O dziewczynie skaczącej przez czas, będzie można zobaczyć w polskich kinach i z niecierpliwością czekałam na premierę. Każda japońska animacja, którą można zobaczyć na dużym ekranie, wzbudza moje zainteresowanie. Zdecydowanie za rzadko mamy w Polsce taką możliwość.

Historia zaczyna się, gdy poznajemy Hanę, studentkę z Tokio. Jak gdyby nigdy nic pilnie się uczy i pracuje, gdy poznaje miłość swojego życia. Wszystko zaczyna się układać, gdy pewnego dnia okazuje się, że wybranek Hany jest pół-człowiekiem, pół-wilkiem. Mimo to rozpoczynają wspólne życie i wkrótce rodzi się ich córka Yuki, a rok później syn Ame. Niestety krótko potem Wilk ginie, a Hana zostaje sama z dziećmi, których wychowanie nastręcza niemałych trudności. Yuki i Ame bowiem również są w połowie wilkami i Hana nie bardzo wie, czy wychowywać je "po ludzku" czy "po wilczemu". A wszystkiego uczy się sama z książek... W końcu postanawia wyjechać z dziećmi w góry i zamieszkać z dala od zgiełku wielkiego miasta. 

Wilcze dzieci to moim zdaniem przede wszystkim film o matczynej miłości, ale również o pokonywaniu przeciwności, życiu w zgodzie z własną naturą i otaczającym nas światem. Anime jest pięknie dopracowana, momentami miałam skojarzenia z najlepszymi produkcjami Studia Ghibli i Mononoke. :) Spore wrażenie zrobiła na mnie piosenka Okaasan no Uta, którą słyszymy przy napisach końcowych - warto skupić się na słowach, bo mimo swojej prostoty skłaniają do refleksji. W końcu każdy z nas jest czyimś dzieckiem. 




Więcej informacji na oficjalnej stronie filmu. Polecam!

poniedziałek, 15 września 2014

Umeda Sky Building


W tym roku po raz pierwszy udało mi się wybrać do Osaki. Słyszałam kilka głosów osób, które tu były, że nie warto, że "tam nic nie ma", mimo to postanowiłam tym razem tego miasta nie ominąć. Należę do osób, które w każdym chyba miejscu potrafią znaleźć coś fajnego, interesującego, czymś się zachwycić, więc Osaka nie była dla mnie rozczarowaniem - szczególnie, że odwiedziłam tam cudowną świątynię, o którejś może kiedyś napiszę. Teraz chce jednak przybliżyć Umeda Sky Building (梅田スカイビル Umeda Sukai Biru), czyli kolejny punkt widokowy, na który w tym roku wjechałam.


A było to dla mnie niemałe wyzwanie, ponieważ na sama górę wjeżdża się najpierw windą, a potem schodami ruchomymi zawieszonymi wysoko nad ziemią. Tą drogą trafiamy do Floating Garden Observatory, które chyba jest całkiem popularnym miejscem na randki. :) Z góry rozciąga się widok na Osakę - trafiłyśmy tam z Mamą już pod wieczór, więc miasto zaczynało świecić.







Na górze poza restauracją i barem, sklepem z pamiątkami, ogromnym sercem, wewnątrz którego można sobie zrobić zdjęcie znajduje się również malutki chram shintō, gdzie postanowiłam sobie powróżyć.


Na zewnątrz znajduje się także Lumi Deck dedykowany zakochanym, którzy mogą zawiesić sobie kłódkę, zrobić zdjęcie, a nawet uruchomić świetlne "miłosne" iluminacje siedząc na specjalnej ławce trzymając się za ręce. Generalnie warto do Umeda Sky Building wybrać się po zmroku, ponieważ wtedy można przejść się po Lumi Sky Walk - specjalnej ścieżce, która po zmroku zaczyna mienić się i odbijać gwieździste niebo. Nam tym razem się nie udało doczekać...




Kiedy już zjedziemy na ziemię, warto wybrac się jeszcze na poziom -1, gdzie znajduje się Takimi-koji. Można tam się poczuć jak w Osace lat dwudziestych XX wieku. Jest tam kilka restauracji między innymi z okonomiyaki, sklepów, chram shintō, a nawet stare automaty telefoniczne, z ktorych można skorzystać. Urokliwe miejsce. :)




sobota, 13 września 2014

Manggha, trzy wystawy


Przynajmniej dwa razy w roku wracam do Krakowa i to głównie za sprawą wystaw w Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej Manggha. Dużo się tam dzieje i nie zawsze mogę być (czego czasami bardzo żałuję - szczególnie, jak omijają mnie specjalne wydarzenia np. spektakle), ale na całe szczęście wystawy zwykle trwają sporo czasu i dzięki temu mogę na raz obejrzeć kilka  z nich. Tym razem było podobnie. 

Podróż do Japonii
Ze zbiorów Muzeum Manggha
26 kwietnia – 9 listopada 2014 


Wystawa "Podróż do Japonii" wzbudzała moje wielkie nadzieje na ogromną wystawę pełną dobra, na której spędzę godziny. Okazało się jednak, że nic bardziej mylnego. Wystawa co prawda prezentuje szeroko wzięty na tapetę temat - od plakatów filmowych, przez kimono i klasyczny teatr, po papierowe wycinanki i rysunki Andrzeja Wajdy, ale są to tylko zajawki. Wystawa kojarzyła mi się ze spisem, któremu zabrakło nieco treści. I mimo że spodziewałam się więcej, wystawa daje możliwość poznania pewnych aspektów japońskiej kultury i nazwisk twórców, z którymi chciałoby się zapoznać bliżej, jak np. Hiroo Kikai i jego fotografie ludzi.



Tōkaidō - droga wschodniego morza - Aleksander Janicki
5 lipca – 28 września 2014 


Zaskoczona byłam, jak bardzo ta wystawa mnie zachwyciła. Z reguły nie przepadam za instalacjami video i innymi tego typu wynalazkami, ale tym razem pokazy slajdów, świetlny kalejdoskop, przeskakujące obrazy japońskich prowincji, szum i multimedia do mnie przemówiły. Nie mówiąc już o ścianie fotografii wernakularnych znalezionych w świątyni buddyjskiej. Dzięki wystawie możemy odbyć te wirtualną podróż po starym częściowo już nieistniejącym szlaku, który obecnie można przebyć w 3,5 godziny jadąc shinkansenem. Albo grając w planszówkę "Tokaido", o której kiedyś pisałam. :)



Le petit est beau. Biżuteria z papieru
31 sierpnia – 14 września 2014 


Udało nam się również zerknąć na wystawę biżuterii stworzonej z papieru. Sama idea nie bardzo mnie przekonała, natomiast wykonanie niektórych prac zachwyciło - formy, jakie może przybierać papier, są chyba nieograniczone. Patrząc na tę swoistą biżuterię miałam przed oczami widziane wcześniej katagami...


Dużo się dzieje, więc czekam już na kolejne ciekawe wystawy i wydarzenia. Może już niedługo... :)

niedziela, 7 września 2014

Musso Sushi w Krakowie


Podczas ostatniego jednodniowego wypadu do Krakowa, zdarzyło się tak, że poszliśmy na sushi. I to nie byle jakie, jak się okazało. :) Musso Sushi wybraliśmy przypadkiem. Restauracja mieści się w tej części miasta, w której akurat głównie tym razem się szwendaliśmy. :)


I tak się złożyło, że Musso Sushi świętowało swoje pięciolecie, więc już na wstępnie uraczono nas lampką czegoś mocniejszego, aby wznieść toast. Zamówiliśmy również polecany napój aloesowy z miętą - pycha. Potem okazało się, że dostępne jest w tym dniu menu degustacyjne, w tym zestaw sushi Master Chef. I tu skojarzenia z programem telewizyjnym Master Chef są jak najbardziej na miejscu. :)


Okazało się, że sushi master Musso Sushi (niestety, nie znam imienia i nazwiska) został zaproszony do jednego z odcinków tego programu, w którym miał przygotować dla uczestników zadanie. Zadaniem tym był zestaw, który już teraz udało nam się spróbować. W skład weszły 24 kawałki sushi: hosomaki z tuńczykiem, uramaki dragon z tuńczykiem i awokado, futomaki z krewetką w tempurze, nigiri z małżami świętego Jakuba oraz dwa gunkan maki - z ikrą z łososia oraz tatarem z dorady.


Sushi nam smakowało, choć nie do końca były to moje smaki - dla mnie ciut to wszystko było za "rybne". Doceniam jednak kunszt i smak. Najbardziej do gustu przypadła mi rolka z krewetką w tempurze. Nic nowego. :) A na deser wybraliśmy krem matcha. Bardzo fajny pomysł podania - taka japońska wersja crème brûlée. Pyszny, aczkolwiek jak dla mnie za mało matcha. Jak wszystko. :) 


Podsumowując, to mogę Musso Sushi szczerze polecić. Obsługa na dobrym poziomie, angażująca się i pomocna. Wnętrza świetne - rzadko kiedy w restauracjach sushi widać kolor niebieski, co mnie osobiście urzekło. Musso Sushi urządzone jest ze smakiem i ze smakiem można tam również zjeść. Kiedyś może wrócę.

wtorek, 2 września 2014

Na talerzu w obiektywie

Najlepszy meronpan, jaki w życiu jadłam, gdzieś w Asakusie w Tokio.

Każda podróż do Japonii to w moim wypadku również podróż kulinarna. Aby odkrywać nowe smaki i wracać do tych ulubionych. Brakuje mi w Polsce dango, smakołyków matcha w tym matcha latte, prawdziwego wasabi, Kit Katów z chilli, bułeczek meronpan i serowych z konbini... Mogłabym tak jeszcze długo. :) Ostatni wyjazd do Nipponu również obfitował w kulinarne doznania. Nawet kilka udało mi się uwiecznić na zdjęciach. Jakoś dziwnym trafem tym razem obiady jadałam głównie w zapyziałych knajpach, a desery w mało japońskich kawiarniach. Chciałam Mamie pokazać również kulinarną stronę Japonii - myślę, że choć w części mi się to udało. :)

 Słodkie rybki taiyaki w Matsumoto

Jednym z moich ulubionych dań jest okonomiyaki, które czasami robię sobie w domu. Była to więc świetna opcja na obiad, gdzieś po wędrówkach w Kioto. Nazwa Mr. Young Men była na tyle intrygująca, że akurat tam postanowiłyśmy zjeść. Zamówiłyśmy tradycyjne okonomiyaki i zupkę miso. Kiedy my zajadałyśmy się jedną porcją, obok nas starsze panie spokojnie i powoli zdążyły zjeść trzy okonomiyaki. :)



W Matsumoto chciałam spróbować jednego z lokalnych specjałów, czyli sanzokuyaki. To duże kawałki kurczaka smażone w głębokim oleju - danie to można zamówić w wielu miejscach w centrum miasteczka. My trafiłyśmy do niepozornej restauracji na piętrze, gdzie udało nam się sanzokuyaki zamówić. Kelner od razu ostrzegł, że porcje są bardzo duże, więc wzięłyśmy jedną na pół. To był bardzo dobry pomysł, bo porcja była naprawdę spora. :)



Kilka razy zdarzało mi się zjeść coś w sieciówce familijnej Denny's. Tym razem również tam z Mamą trafiłam, jak już nie chciało nam się szukać innego miejsca. Jedzenie średnie, ceny również, ale chemicznie zielona lemoniada melonowa wymiatała. :) Gdzieś w Tokio.

 Pyszna zupa z makaronem soba z zielonej herbaty i warzywkami.

 
Mnie się trafił rybny hambaaga z papka ryżową i lotosem. W tle zielona lemoniada.

Z kolei w Narze złapał nas deszcz i tuż pod nosem Buddy z Tōdaji posiliłyśmy się w niczym się nie wyróżniającym lokalu. Co sprawiło, że akurat tam? Na wystawie były repliki, rzecz jasna, różnego rodzaju donburi, czyli moje ulubione michy. Są świetne szczególnie na duży głód, bo smaczne i dobrze zapełniają żołądek.


 Micha z ryżem, kawałkami kurczaka i jajkiem.

Zdarza mi się również wstąpić do McDonald's, ponieważ w Japonii mają takie cuda jak hamburger teriyaki albo z krewetkami. Szkoda, że u nas nie można takiego spałaszować. Tym razem padło na "maka" gdzieś w Osace.


Natomiast w Kioto odkryłam perełkę. Tuż obok przystanku, z którego dojść można do Złotego Pawilonu, znajduje się knajpka z karē raisu. Dobrym karē raisu nie pogardzę, a że była już pora na obiad, długo się nie zastanawiałam. Miejsce prowadzi japoński zasuszony staruszek, ale wciąż pełen werwy. Sam na świeżo wszystko przygotował - dwie porcje karē, a potem podał kawę w cudnej filiżance. Był przemiły, na koniec podarował nam zdjęcie Złotego Pawilonu zimą, które sam zrobił. Urocze miejsce do którego chciałabym jeszcze wrócić. 




Z kolei będąc na Miyajimie nie można nie spróbować węgorza. Trochę nam zajęło znalezienie odpowiedniego miejsca, tzn. bez zaporowych cen, ale w końcu się udało. Mała restauracyjka prowadzona przez małżeństwo.Pyszny węgorz, ale polecam zjeść jednak na lądzie - na wyspie ceny są dosyć wygórowane.




A jeśli chodzi o desery? Ja najczęściej wybierałam te z matcha, a jeśli nawet deser sam w sobie matcha nie był, to musiała być matcha do picia. Chyba najsmaczniejszą matcha latte piłam w Kioto w Tully's. Kilka razy zahaczyłyśmy o tę sieć i to świetne miejsce na szybką kawę i ciacho. Szczególnie, że mają matchę prosto z Uji.


Innym razem całkiem przypadkiem trafiłyśmy do kawiarni na którejś ze stacji w Tokio. Mama zamówiła zestaw o wiodącym smaku truskawki, a ja zielone ciacho - przepyszne. :)



W wielu kawiarniach deserem są naleśniki z owocami i bitą śmietaną. W końcu i ja się skusiłam - gdzieś w Narze. A Mama zamówiła kawę i lody podane z truskawkową polewą i płatkami kukurydzianymi. :)



A na koniec mój absolutny must zawsze, kiedy tylko mam okazję wypić. Czyli matcha latte lub matcha frappe ze Starbucksa. Najbliżej nas widziałam matcha latte w Dussedorfie. Kiedy w końcu u nas...?


To nie wszystkie miejsca i nie wszystkie dania i napoje, których udało nam się spróbować tym razem w Japonii. Muszę również dodać, że wszędzie była miła obsługa, w wielu miejscach, szczególnie takich jak Starbucks, można było dogadać się po angielsku. Kulinarna przygoda nadal trwa i staram się odtwarzać niektóre smaki w domu. Z lepszym lub gorszym skutkiem. :)