moje

sobota, 12 kwietnia 2014

Droga do zapomnienia


Rzutem na taśmę kilka dni przed wylotem wybrałam się jeszcze do kina. Czekałam na ten film między innymi dlatego, że bardzo sobie cenię aktorów grających główne role - a oni to Colin Firth i Hiroyuki Sanada.

Chyba każdy kraj ma w swojej historii burzliwe dzieje i dopuszczał się okropieństw trudnych do zaakceptowania i wytłumaczenia. Nie inaczej jest z Japonią. Wycinek tych niechlubnych dziejów poznajemy w Drodze do zapomnienia, a konkretnie chodzi o japońskie plany budowy Kolei Birmańskiej nie bez powodu zwanej Koleją Śmierci. Przy jej budowie zginęły tysiące ludzi...

Historia oparta na faktach opowiada losy Erica Lomaxa, oficera łączności, który trafia do niewoli wraz ze swoimi towarzyszami broni. Udaje mu się przeżyć, ale wojna, a szczególnie właśnie lata spędzone jako jeniec, odcisnęły na nim ogromne piętno, z którym nie może sobie poradzić do dziś. Ostatecznie postanawia stawić czoła przeszłości i odszukać swojego oprawcę, porucznika Takashiego Nagase. Bo "kiedyś nienawiść musi się skończyć".

Droga do zapomnienia nie jest filmem wybitnym i muszę przyznać, że spodziewałam się nieco więcej. Oczywiście, historia jest wstrząsająca i przeraźliwe smutna, jednak aktorzy nie do końca mnie do niej przekonali. Scena, która najbardziej wbiła mi się w pamięć, to moment powrotu Lomaxa do miejsca niewoli. Kiedy wysiada z pociągu, przy trasie którego pracował, a obok niego widać współczesny gwar, turystów etc. Oraz inna, z gotowaniem ryżu - wywołująca nieśmiały uśmiech na twarzy. Mimo że film ma pewne braki, warto poświęcić na niego czas. Aby pamiętać.

czwartek, 10 kwietnia 2014

RoboGeisha


RoboGeisha (ロボゲイシャ) mnie straszliwie wymęczyła. Nie chodzi nawet o fabułę, bo sam pomysł na film, mimo że nieco absurdalny, spodobał mi się i ciekawa byłam, co z tego wyniknie. Jednak wykonanie, gra aktorska i efekty rodem z filmów sprzed pewnej epoki sprawiło, że ledwo dałam radę ten film obejrzeć do końca. Może miało być także zabawnie, ale dla mnie było żenująco i nudnooo.

Mamy dwie siostry - ta zła, starsza i popularna gejsza Kikue oraz młodsza, niewinna Yoshie, która wie, że nigdy nie pójdzie w ślady siostry. Yoshie przejawia jednak inne talenty - wojownicze, dlatego zostaje zwerbowana do specyficznej armii. Należą do niej tylko dziewczyny - zabójczynie, które przebrane za gejsze wykonują wyroki z zaskoczenia. Bo kto by się spodziewał, że powabna w tańcu gejsza nagle zmieni się w śmiertelną broń. Armię utrzymuje Kageno, właściciel huty stali, który ma szaleńczy plan zniszczenia Japonii. To tak w skrócie. :)



Więcej o filmie tutaj.

wtorek, 8 kwietnia 2014

MAKI Sakata Restauracja Japońska


Kilka dni temu przypadkiem w oczy rzucił mi się nieznany mi szyld, na którym widniało Maki Sakata coś tam coś tam. Nowe japońskie miejsce, pomyślałam. Okazało się, że nie do końca nowe i nie do końca japońskie. Ale po kolei. :) 


Zaczęłam zgłębiać temat i okazało się, że MAKI Sakata to nie tylko kuchnia japońska, ale także tajska i koreańska. Co mnie jednak najbardziej zainteresowało, to możliwość spróbowania prawdziwego tartego na świeżo wasabi - jedyna taka okazja we Wrocławiu (w Polsce?). A że ostatnio mieliśmy ochotę na małe co nieco postanowiliśmy wybrać się na sushi właśnie do MAKI Sakata. Wcześniej restauracja mieściła się w innym miejscu, ale teraz jest tuż przy samym rynku.



Nie było potrzeby robić rezerwacji, ale kilka stolików (w tym najlepsze moim zdaniem miejscówki pod oknem z możliwością siadania na poduchach na parapecie) były zajęte. Wnętrza mnie urzekły, bo łączą w sobie japońską prostotę i tajski koloryt - takie przynajmniej miałam odczucia. Podobają mi się barowe krzesła i gdzieniegdzie ułożone olbrzymie głazy. W drugiej sali dostrzegliśmy stół to teppanyaki, które jak się okazało, jest w karcie, a także shabu shabu - na które na pewno musimy kiedyś wrócić. 



W związku z tym, że atakował nas jedynie mały głód zdecydowaliśmy się na najprostszy zestaw sushi - 20 kawałków i to same maki. Zamówiliśmy również małą herbatę z prażonym ryżem, która została podana w kawaii czajniczku. :) Nie mogliśmy się również oprzeć pokusie świeżo startego wasabi (to dodatkowy koszt 15zł, ale warto). Po podaniu sushi (ze standardowym wasabi dla porównania), Maki-san podeszła do naszego stolika i zaczęło się małe show. :) 

Był prawdziwy korzeń i specjalna tarka obciągnięta szorstką skórą rekina, więc wszystko odbyło się jak należy. Zapach świeżego wasabi jest zupełnie inny niż można by się spodziewać, wręcz lekko kwiatowy. A smak? Cudowny - ostry, ale przepełniony słodyczą, więc teraz już mogę sobie wyobrazić lody o tym smaku. Zupełnie inny od wasabi, które jemy na co dzień i które nie jest do końca prawdziwe.



Zestaw sushi został nam podany na prostej tacce razem z małym talerzykiem i pojemnikiem na sos sojowy. Wszystko bardzo ładnie się komponowało. Sushi bardzo dobre (nie napiszę pyszne, bo wolę po prostu inne rodzaje, np. z tempurą) i wyraziste w smaku - w zestawie były hosomaki z krabem, futomaki z tuńczykiem oraz uramaki z łososiem. 



Podsumowując. Na pewno jeszcze do MAKI Sakata wrócimy. Było smacznie i w ładnym otoczeniu, a obsługa bardzo pomocna - po zjedzeniu sushi Maki-san podeszła do nas i zapytała, jak nam smakowało. Bardzo to było miłe. :)

niedziela, 6 kwietnia 2014

Beneath the Lantern's Glow


Kolejna książka na którą czekałam, ale dopiero teraz w końcu zamówiłam i dostałam ją w swoje ręce. Jak pewnie niektórym z Was już wiadomo, bardzo lubię ilustracje, książki rysowane/malowane/szkicowane przez autorów. Beneath the Lantern's Glow to jedna z tych prac. 

"I walk on, losing mysef in the crowds, loving the vertical signs tha hang from each storefront, until I notice the district section numbers (Ginza 4, Ginza 5) keep growing larger. I still have much to learn about Japan (...) I feel like I've come to the center, where the very pulse of this country originates."

Autorka jeździ po świecie i szkicuje. Beneath the Lantern's Glow jest opisem jej kilkutygodniowej wędrówki po Azji, w tym Japonii. Już od jakiegoś czasu obserwuję jej prace, więc tym bardziej ta książka mnie cieszy. Najciekawsze, rzecz jasna, są dla mnie szkice "japońskie", ale również pozostałe przykuwaj wzrok. Są pocztówkowe - ma się wrażenie, jakby nasze własne wspomnienia były w nich zamknięte. Podoba mi się jej kreska, kolory i tematy, które wybiera, a słowa są jedynie dodatkiem.

Jeśli chodzi o samo wydanie, to nieco mnie rozczarowało. Format świetny, ale już papier mógłby być inny - mnie wygładzony. I objętość - z chęcią zobaczyłabym jeszcze więcej szkiców. :)



Więcej informacji tutaj. Polecam!

(Cyt. za: Candance Rose Rardon, Beneath the Lantern's Glow, 2013, s.10.)

środa, 2 kwietnia 2014

Gejszą być... ale tylko na chwilę.


Ostatni krakowski łikend był pełen wrażeń. Poza wystawami i pysznymi jedzeniem, mieliśmy okazję stanąć oko w oko z... gejszą Natsu. A właściwie z Elą, która prowadzi Kostiumową Agencję Artystyczną "Gejsza-Art". W malutkim atelier mogliśmy poczuć Japonię, której było pełno wokół nas - wachlarze, parasolki, kimona, japońskie słodycze i herbata, a w tle tradycyjna muzyka. Nie można było mieć wątpliwości, że jesteśmy w krakowskiej Japonii. :)




"Gejsza-Art" prowadzi bardzo szeroką działalność, ale głównym celem jest przybliżanie kultury Japonii Polakom poprzez muzykę. W skład zespołu wchodzą cztery dziewczyny, które na potrzeby występów przeobrażają się w gejsze Haru, Natsu, Aki i Fuyu, czyli cztery pory roku. :) Stylizowane kimona, autentyczne peruki i japońskie instrumenty oraz dodatki jak wachlarze i parasolki tworzą niesamowitą całość. Jeśli dodamy jeszcze do tego tradycyjny makijaż tworzący charakterystyczna białą maskę, to efekt końcowy robi wrażenie. Wiadomo, że biała kobieta nigdy nie będzie wyglądać w kimonie tak, jak Japonka, jednak zamysłem dziewczyn nie jest przeistoczenie się w japońskie gejsze, ale kreacja. I można psioczyć, że kształt oczu nie ten (nie mówiąc już czasami o ich kolorze), że budowa ciała nie ta etc., ale i tak w shironuri (tradycyjnym białym makijażu) wszystkie mamy tak samo żółte zęby. :) Więcej o "Gejsza-Art" można dowiedzieć się z wywiadu tutaj.




Dla mnie było to bardzo interesujące spotkanie, a możliwość zobaczenia, dotknięcia, a nawet przymierzenia na przykład oryginalnych peruk - bezcenne. :) Nie jestem wielką miłośniczką tradycyjnej muzyki japońskiej, jednak nie mogę nie doceniać jej kunsztu oraz instrumentów, które już same w sobie wyglądają jak małe dzieła sztuki. Wiem już, jak to jest, gdy szarpie się struny koto, jak to jest trzymać w rękach shamisen (wszystkie posiadane przez "Gejsza-Art" zostały zrobione na zamówienie) i żałuję, że nie było więcej czasu, aby jeszcze bardziej zagłębić się w ten świat. Udało się jednak zrobić ze mnie niby gejszę. :)


Najpierw malowanie. Włosy pod siatkę, wosk na twarz i można zaczynać. Nie ukrywam, że trochę się obawiałam tej transformacji, bo jest to mało naturalne, aby pokryć białą mazią całą twarz. Okazało się jednak, że ta biała maź wcale nie taka straszna, bo ładnie pachnie i praktycznie nie czuć, że ma się ją na twarzy. Kiedy już "zbladłam", trzeba było dodać trochę koloru w kącikach oczu i na usta. I gotowe. A potem trzeba się było ubrać. A raczej - zostać ubranym. :)


Kimona różne miałam na sobie tylko kilka razy w życiu, ale zawsze było mi wygodnie. Nigdy mi nie przeszkadzały te wszystkie warstwy, pasy, sznurki etc. Jednak zupełnie inna sprawa jest z tradycyjnym obuwiem geta oraz... peruką. Jeśli nawet do chodzenia w geta można się dość szybko przyzwyczaić, to noszenie na głowie konstrukcji ważącej dwa kilogramy już takie przyjemne nie jest. Pierwszy moment w całej kreacji  nie jest łatwy - trzeba wstać, złapać równowagę i nie polecieć na twarz. Potem jest już łatwiej. :)


Z tego miejsca chciałam raz jeszcze podziękować "Gejsza-Art" za cudowne spotkanie, możliwość małego doświadczenia, jak to jest być gejszą, mnóstwo śmiechu i niezapomnianych chwil. Do zobaczenia! :)