moje

poniedziałek, 28 października 2013

Ōwakudani, czyli Dolina Wielkiego Wrzenia


Tak naprawdę nie mieliśmy w planach tego miejsca - naszym celem było Hakone i Fuji-san. Okazało się jednak, że przystanek w Ōwakudani (大涌谷) może być ciekawym przerywnikiem w podróży. To, co pierwsze nas przywitało, to charakterystyczny śmierdzący zapach siarki, do którego ciężko się przyzwyczaić nawet po jakimś czasie. :)


Do Ōwakudani dostać się można kolejką Hakone Ropeway. Przestronne, ciche i wygodne wagoniki zabiorą nas na miejsce w kilka minut. Przy ładnej pogodzie pięknie widać z nich Fuji-san. Nam ledwo co udało się zobaczyć cokolwiek przez mgłę, chmury i opary siarki.


Ōwakudani to dolina wulkaniczna utworzona wokół krateru wulkanu, po jego wybuchu jakieś 3000 lat temu. To wciąż jednak teren aktywny sejsmicznie z gorącymi źródłami oraz oparami siarczkowymi.


Dopiero po przybyciu na miejsce, okazało się, że jazda kolejką to jak wjazd do... piekła. Wagoniki wyłaniające się z siarkowej zasłony dymnej robią wrażenie. Nawet mnich Kōbō-daishi, kiedy pierwszy raz dotarł w te strony, myślał, że znalazł się w piekle. Siarka, bulgoczące źródła, krajobraz wulkaniczny. Piekło, jak nic. 


Bo właśnie po kilku minutach od stacji kolejki znajdujemy się w innym świecie - śmierdzącym, bulgoczącym i dymiącym. I żeby nie było wątpliwości - jest "dengerous". :) Mimo to widoki są interesujące, a zieleń niknąca w białej siarkowej mgle i bijące od źródeł gorąco stwarzają specyficzny klimat.


Wizyta w Ōwakudani nie może obejść się bez kuro tamago, czyli czarnych jajek. Nie mogliśmy się nie skusić, szczególnie, że ponoć każde zjedzone jajko dodaje siedem lat życia. :) Kuro tamago zyskują swój kolor po ugotowaniu w tutejszych gorących źródłach. Po rozbiciu skorupki ukazuje się jednak białe ugotowane jajko, które smakuje jak każde inne jajko na twardo. 




Jajka dostarczane są specjalnym wagonikiem, który cały dzień krąży w górę i w dół. Mimo że nie smakują jakoś inaczej, popularność kuro tamago jest duża. Świadczyć może o tym chociażby to, że w Ōwakudani nawet Hello Kitty jest "czarnym jajem" i można, rzecz jasna, kupić wiele gadżetów z takim Hello Kitty Kuro Tamago. 


Z Ōwakudani wychodzi kilka szlaków, którymi dotrzeć można np. do jeziora Ashi. Mimo panującego tu zapachu, to świetne miejsce na spędzenie kilku chwil.Chciałabym kiedyś tam wrócić i niemal dotknąć Fuji-san, co podobno jest mozliwe. Przy ładnej pogodzie. :)

czwartek, 24 października 2013

Bunraku


Przypomniało mi się, ze jakis czas temu obejrzałam ten film. :) Zapowiadało sie nieźle, z fajną obsadą (w tym gratka dla fanów czy fanek Gackta) i historią w sumie też.  To opowieść o mścicielu, który szuka zemsty, czyli wątek wykorzystywany w kinie od czasów jego powstania. Mamy więc tajemniczego głównego bohatera, piekną kobietę, okrutnego brzydala, faceta od brudnej roboty i gadatliwego barmana. Perypetie, sceny sztuk walki, zwroty akcji, ale koniec końców było trochę... nudno. 

To, co podobało mi się najbardziej, to kiczowata i komiksowa forma tego filmu. Trochę tu z filmów o samurajach, trochę z filmów o kowbojach, a trochę gangsterki. Z kolei tytuł nawiązuje do tradycyjnego japońskiego teatru lalkowego, co z papierowymi dekoracjami użytymi w filmie daje nieco do myślenia. :)


Więcej informacji na oficjalnej stronie filmu.

wtorek, 22 października 2013

Edo-Tokyo Museum


Jakiś czas temu odgrzebałam zdjęcia, notatki, suweniry z mojego pierwszego pobytu w Japonii. Skutkiem tego był wpis o Muzeum Studia Ghibli, a dziś o kolejnym interesującym miejscu - Edo-Tokyo Museum. Bryła tego powstałego w 1993 roku budynku rzuca się w oczy. Muzeum znajduje się tuz przy stacji i trudno go nie zauważyć. To nowoczesny budynek, do którego prowadzą zewnętrzne schody ruchome.


Muzeum przenosi nas w świat czasów epoki Edo (1603-1868). Możemy podejrzeć codzienne życie mieszkańców Edo - gdzie spali, co jedli, co kupowali i sprzedawali, jakim czynnościom się oddawali. Możemy zjarzeć do wnętrza japońskiego domu, warsztatów rzemieślników czy sklepików oferujących np. drzeworyty. W budynku znajduje się nawet naturalnej wielkości replika słynnego Nihonbashi.




 Podejrzeć można również świat rozrywek. W muzeum podziwiać można pięknie dekorowane wozy paradne używane podczas festiwali czy zajrzeć do Nakamurazy, teatru kabuki. Warto zaznaczyć, że w muzeum działa scena teatralna, gdzie w każdy weekend można podziwiać między innymi rakugo.


W muzeum znajduje się również sporo makiet, bardzo szczegółowych, z dokładnym odwzorowaniem budynków i ludzi. Można spędzić sporo czasu na ich oglądaniu.


Edo-Tokyo Museum to fantastyczne miejsce, jeśli chcemy przyjrzeć się bliżej ówczesnemu miastu i jego mieszkańcom. A nawet nieco dotknąć tamtego świata - w muzeum mamy możliwość ubrać yukaty, posiedzieć w lektyce czy zrobić sobie zdjęcie na bicyklu. :)

Informacje praktyczne.

Website: http://www.edo-tokyo-museum.or.jp/english/index.html
Czynne: codziennie poza poniedziałkami od 9:30 do 17:30 (w soboty do 19:30)
Wstęp: 600 jenów
Dojazd: z centrum Tokio należy dojechać linią Chūō-Sōbu do stacji Ryōgoku, muzeum znajduje się 5 minut od stacji
Mapa: http://www.edo-tokyo-museum.or.jp/english/access/

niedziela, 13 października 2013

Japoński dzień w Krakowie

Dobrze, że Kraków jest w miarę blisko i możemy tam całkiem często zaglądać. A jest po co. :) Tym razem była wystawa, obiad prawie w KURZE oraz... bliskie spotkanie z "Madama Butterfly". :)


W Muzeum Manggha można już od jakiegoś czasu oglądać wystawę drzeworytów z Osaki "Skarby Kamigaty". Jako że uwielbiam tę formę sztuki, nie mogłam przepuścić takiej okazji.


Wystawa jest całkiem spora i muszę przyznać, że drzeworyty z Osaki mnie urzekły - najczęściej przedstawiano na nich postaci ludzi, głównie aktorów, a krajobrazy należały do rzadkości. Drzeworyty są bardzo kolorowe, z mnóstwem detali i można poświęcić każdemu dobrych parę minut, aby dostrzec każdy szczegół. Ciekawym akcentem było kilka drzeworytów przedstawiających wytatuowanych mężczyzn, a także drzeworyty wykonane ciekawą techniką - nie były malowane, a wyklejane kawałkami materiałów.




Trafiliśmy również na ostatnie dni wystawy Anna Bilińska - Kobieta, na której można zobaczyć między innymi znany obraz "Japonka".


Następnie przyszedł czas na obiad. Mieliśmy w planach KURĘ, do której nie udało nam się trafić ostatnim razem, ale okazało się, że KURY już nie ma. Za to jest TAO. Chociaż KURĘ widać jeszcze we wnętrzach - wciąż chyba trwa transformacja, o czym świadczyć mogą serwetki z logo KURY, a strona internetowa trochę miesza (tutaj). :)


TAO bardzo mi się spodobało - ładne wnętrza, wygodne siedziska, no i ten pokój w japońskim stylu. Prosto, ale ze smakiem. Tym bardziej ciężko nam było przełknąć (dosłownie...) kulinarne rozczarowanie.


Menu jest bardzo zróżnicowane, a w nim takie smaczki jak dania przygotowywane na naszych oczach w stylu teppanyaki czy zupa nic. :) Trochę zajęło nam wybranie czegoś do jedzenia, bo wielu rzeczy chcieliśmy spróbować, ale w końcu zdecydowaliśmy się na mięsne pierożki gyoza, yakiudon oraz ramen burgera w wersji wegetariańskiej. Do picia napój aloesowy. Nie było ani oshibori, ani przystawek, ale nie wszędzie są, więc czekaliśmy cierpliwie. Na początek gyoza.


Pierożki bez smaku i jakby ugotowane tylko, a nie przysmażone. Miękkie z twardym zbitym farszem. Niedobre.

Potem yakiudon L.


Danie wyglądało ładnie, a makaron był smaczny, natomiast z resztą bo już gorzej. Warzywa były surowe, a kurczak zupełnie bez smaku. Niedobre.

I na koniec ramen burger, na którego czekałam 30 minut... Pomijam już fakt, że powinno się podać dania główne obu osobom naraz. A tak L. po konsumpcji siedział zerkając mi w talerz. :)


Niestety, poza całkiem niezłym "mięskiem" z kaszy, nic ciekawego. Kolejne danie bez smaku, rozpadające się (musiałam poprosić o sztućce, żeby jakoś jeść), jedynie z dodatkiem ogórka, pomidora i sałaty - bez żadnego sosu, ani tofu. Niedobre.

L. zamówił banana w cieście z lodami na deser. Nawet już nie chce mi się pisać. W karcie była też matcha latte i lody matcha, ale nie miałam już odwagi spróbować... Podsumowując - wnętrza ładne, obsługa OK, ale jedzenie to było ogromne rozczarowanie. Nie wspominając już o tym, że oboje czuliśmy się potem trochę niewyraźnie... Nie polecam.

Po obiedzie popędziliśmy do opery na prawdziwy deser. Kulturalny. :)


Od lat (dosłownie!) starałam się kupić bilety na "Madama Butterfly" do Opery Krakowskiej. Nigdy mi się to nie udało (bilety rozchodziły sie w try miga, a i opera ta grana jest nie za często), aż do teraz. Wielką fanką opery jako takiej nie jestem, ale czasami lubię. A "Madama Butterfly" to, wiadomo, historia "japońska", więc zależało mi, żeby w końcu ją zobaczyć. I udało się.

Historia nieszczęśliwej miłości Cio-cio-san i  oficera Pinkertona to znana opowieść i nie będę rozwodzić się nad fabułą. Napiszę tylko, że operowa wersja chwyta za serce i ciężko się nie wzruszyć, a kiedy Cio-cio-san śpiewa, to aż ciarki przechodzą. Warto zaznaczyć, że historia Cio-cio-san oparta jest na prawdziwych zdarzeniach. W latach 1851-1899 żyła w Nagasaki gejsza Tsuru Yamamura, którą nazywano Ochō-san, czyli motylem, który widniał na jej godle rodzinnym. Poślubiła angielskiego kupca (niektórzy łączą historię operowej Madama Butterfly z osobą Thomasa Blake Glovera, nie ma jednak na to jednoznacznych dowodów), który szybko ją porzucił - podobnie jak bohaterka opery Ochō-san próbowała popełnić seppuku, ale szczęśliwie ją odratowano. Resztę swojego życia spędziła u boku syna.

Muzycznie było cudownie, szczególnie drugi akt z najbardziej znana arią. Natomiast scenografia i kostiumy nie zachwyciły mnie aż tak bardzo.  Jak dla mnie mogło być bardziej japońsko niż japonizująco, ale w końcu to opera i rządzi się swoimi prawami. :)



Więcej informacji tutaj.