moje

sobota, 29 września 2012

Tokio w Voyage.


"Tokio nie istnieje. Miasto, do którego podróżują turyści, to złudzenie utkane z wyobrażeń. Obok jest też Tokio prawdziwe; znajduje się w tym samym miejscu, nosi taką sama nazwę, ale pozostaje w ukryciu - wymyka się definicjom, chowa za jedną, drugą lub dziesiątą maską."


W najnowszym wydaniu miesięcznika Voyage artykuł o Tokio. Okładka mnie zachwyciła, zdjęcia w środku już mniej, ale i tak dawno nie wdziałam tak dobrych w magazynie, w którym pisano by o Japonii. Sam artykuł całkiem fajnie napisany, troszeczkę w innym stylu niż dziesiątki podobnych już dawno napisanych o Tokio. I wszystko byłoby super, gdyby znowu, mimo że w ładnej formie, nie podawano tych samych informacji, ciekawostek, co gdzie indziej. Ja wiem, że Tokio (=Japonia), jest inne, fascynujące, odległe od tego, co znamy i czego doświadczamy na co dzień etc., ale czasami mam wrażenie, że piszący o tym mieście dostrzegają tylko jego egzotyczną neonową twarz. A nie dostrzegają, że w Tokio żyją ludzie, którzy zmagają się z codziennością tak, jak my. Kupują mleko, chodzą na pocztę i wyprowadzają swoje psy. O takim Tokio z chęcią bym też poczytała. :)


(Cyt. za: Joanna i Piotr Tyczyńscy, Kod dostępu, [w:] Voyage nr 10/2012, s. 28.)

środa, 26 września 2012

Japonia. Historia i współczesność.


Japonia.Historia i współczesność to pokonferencyjne wydawnictwo zbiorowe. Autorzy, między innymi Mikołaj Melanowicz, skupiają się na tak trudnych i poważnych tematach, jak japoński system polityczny, siły samoobrony czy polsko-japońska współpraca wywiadowcza. Każdy tekst jest dobrze opracowany i na pewno godny uwagi, szczególnie dla osób zainteresowanych wyżej wymienionymi tematami. Osobiście nie bardzo mnie ciekawi japońska armia i polityka, dlatego nie jest to książka dla mnie, chociaż doceniam jej wartości poznawcze. Polecam, dla koneserów. :)

Książka dostępna na stronie wydawnictwa.

wtorek, 25 września 2012

LightUp!


Jesień w Japonii kojarzy mi się nie tylko z podziwianiem zmieniających swoją barwę liści (kōyō), ale także z imprezami LightUp. Rok temu całkiem przypadkiem udało nam się zobaczyć podświetlone Tōshō-gū oraz ogród Shouyoen w Nikkō.

Niesamowite przeżycie. Poza zabudowaniami świątynnymi było zupełnie ciemno.Chłód, cisza, bo niemal wszyscy porozumiewali się szeptem, głęboka noc, mimo że było chyba dopiero około dziewiętnastej... i cudowna atmosfera. Przed wejściem na teren Tōshō-gū ustawione zostały stragany, gdzie rozdawano zupełnie za darmo ciepłą zieloną herbatę i japońskie słodycze oraz krakersy. Zaopatrzeni w prowiant mogliśmy podziwiać widoki.


Wejście do ogrodu było dodatkowo płatne, jednak warto było wydać tych kilaset jenów. Wszystkie drzewa zostały przepięknie podświetlone i nie można się było napatrzeć. W kontemplacji jednak przeszkadzały tłumy Japończyków z aparatami, którzy chyba za punkt honoru postawili sobie zrobienie zdjęcia każdemu listkowi z osobna... Mimo tłoku wszyscy byli wyrozumiali i przy najładniejszych drzewkach obowiązywała kolejka.


W czasie LightUp rozstawianych jest także mnóstwo świeczek - nie tylko wzdłuż ścieżek czy na schodach, ale także na środku chodników. Ze świeczek formuje się najróżniejsze kształty, np. serc czy mapy Japonii.


Impreza LightUp Nikkō miała miejsce co prawda w listopadzie, a nie we wrześniu, ale to wtedy właśnie doswiadczyliśmy z L. pięknej złotej japońskiej jesieni. I tak mi się skojarzyło z tą naszą za oknem. :) 

poniedziałek, 24 września 2012

Dwa bieguny smaku: Minimalizm japoński


W ramach spotkań Kultury dalekie i bliskie we wrześniu będzie można posłuchać między innymi wykładu o kuchni japońskiej. Jak można przeczytać na stronie organizatora: "Prezentacja skupiać się będzie na pokazaniu „europejskiego” oblicza japońskich potraw oraz przybliżeniu słuchaczowi podstaw dotyczących rodzimych japońskich potraw". Szkoda tylko, że godzina wykładu powoduje, że na pewno na niego nie przyjdę...

Więcej informacji na stronie organizatora. Polecam!

niedziela, 23 września 2012

matcha babka.


Wrzesień upływa w kuchni i na czytaniu książek, co zresztą widać na blogu. Nie żebym się skarżyła. :) Po piątkowej dostawie świeżutkiej matcha, spędziliśmy z L. trochę czasu wyczarowując matcha słodkości. Między innymi babkę.


Piekła się całą wieczność, ale warto było czekać. Przepis znalazłam tutaj, ale "2 łyżeczki matcha" to dla mnie zdecydowanie za mało. Dlatego w moim przepisie były to dwie wielgachne kopiaste łychy. :) Babka wyszła mocno zielona i aromatyczna w smaku. Matcha w gębie. :) Polecam spróbować!


wtorek, 18 września 2012

kōban.

Zainspirowana Tokyo on Foot przejrzałam trochę zdjęć z Japonii i okazało się, że też mam kilka obrazków związanych z japońską policją.

Zabytkowy kōban na terenie Edo-Tokyo Open-Air Architectural Museum

Japoński policjant kojarzy mi się z mężczyzną w średnim wieku, nieco znudzonym, który tylko czeka aż pojawi się jakaś gadzina, aby mógł jej pomóc. Bo wbrew temu, co mówi się o Japończykach, że boją się "białych", ja nigdy nie miałam z japońskimi policjantami problemów. :) Zawsze mili, uśmiechnięci i pomocni - nieważne czy łamaną angielszczyzną, czy gestami, czy posiłkując się obrazkami, zawsze starali się pomóc i robili, co w ich mocy. Tak, jak w Tokio, gdy szukaliśmy z L. bardzo, ale to bardzo, ukrytego hostelu - pytani dookoła ludzie nie mogli nam pomóc, ale wszyscy odsyłali nas do kōbanu (交番), czyli posterunku policji. A tam już trzech policjantów czekało, wręczyło nam mapki i zaczęło objaśniać drogę. Chyba nie tylko my trafiliśmy akurat tam po wskazówki...

Kōban w Asakusie

Kōbany to małe budyneczki, niektóre dziwne architektonicznie, inne ładne, ale większość wygląda dość zwyczajnie, a na mapie zaznaczane są jako czarny znak iks. Na zewnątrz wiszą czasami plakaty z przestrogami lub wizerunkami poszukiwanych przestępców. W środku pustawo, jakiś kontuar, kilka krzeseł. I pan policjant, czasami dwóch lub trzech, a bywa, że trafia się na... uprzejmą panią w starszym już nieco wieku. Tak było w Yokohamie, kiedy szukaliśmy ukrytej drogi do świątyni Shomyoji. Pytając wiele starszych pań po drodze w końcu trafiliśmy do kōbanu. Weszliśmy do środka - cisza. Już mieliśmy zrobić w tył zwrot i odejść, kiedy zatrzymało nas wesołe Konnichiwa i pojawiła się ona. Dostaliśmy skserowaną mapkę, na której odręcznie ktoś narysował zieloną ścieżkę prowadzącą do świątyni (i rzeczywiście, wzdłuż ulicy ciągnęła się zielona linia...), mnóstwo uprzejmych słów i uśmiechów. Żadnego policjanta nie uświadczyliśmy.

Kōban w Chinatown

A innego razu, gdy staliśmy na środku chodnika z mapa, przemiły i odważny policjant podszedł do nas i pomagał się odnaleźć. Po japońsku. Na wpół go rozumiejąc, na wpół wierząc gestom jego rąk, podziękowaliśmy i w końcu dotarliśmy do celu. Generalnie więc japońska policja jest w porządku. I ma fajne maskotki. :)


Pipo-kun (ピーポくん), maskotka tokijskiej policji


Osobiście japońską policję kojarzyłam z taką tylko maskotką, której trudno w Tokio nie zauważyć - na plakatach, ogłoszeniach, znakach itp. Okazuje się jednak, że każda prefektura ma osobną maskotkę, a można je wszystkie podejrzeć tutaj. Jelonek, góra Fuji, kaczki, mandarynki to tylko niektóre z nich...

Zmotoryzowani w Kioto

Radiowóz strzeżony przez Darumę. Albo odwrotnie...

sobota, 15 września 2012

Tokyo on Foot.

"In Tokyo, and in Japan in general, the disoriented feeling of being in a foreign land comes from the slightly silly state of awareness that makes us admire a road sign just because it's different from the ones we're familiar with, or a fruit label because we can't understand what's written on it."


W końcu nadarzyła się okazja i dzięki T. Tokyo on Foot jest już w moich rękach. :) Historia tej niesamowitej książki zaczęła się w dniu, kiedy autor, Florent Chavouet, znalazł się na sześć miesięcy w Japonii, a konkretniej w Tokio. Przyznając we wstępnie, że nie miał zbyt wiele do roboty i porzuciwszy kilka drobnych i mało znaczących prac, autor postanowił wypełnić sobie czas włócząc się lub jeżdżąc rowerem po Tokio i rysować. Ludzi, ulice, codzienne życie i... posterunki policji, czyli kōban (交番).


Z tej włóczęgi powstało małe rysunkowe arcydzieło. Dopieszczone z mnóstwem detali, na których warto zawiesić oko i powspominać, bo nie będę ukrywać, że książka ta jest mi tym bardziej droga, że ja też kiedyś wpadłam w tokijski wir i nie mogłam/nie chciałam się z niego wydostać. :)

Tokyo on Foot to mały subiektywny pamiętnik-przewodnik po miejscach, które odwiedził autor i które na tyle go zainteresowały, że postanowił je uwiecznić. Podobają mi się mapy dzielnic - bardzo spersonalizowane, kolorowe, jak kolorowanki dla małych dzieci. :) Zdecydowanie wizja tego, jak pisze autor, najpiękniejszego z brzydkich miast bardzo mi się podoba.


A gdyby komuś było mało, to jeszcze filmik, na którym można podejrzeć książkę chyba strona po stronie. Polecam!




czwartek, 13 września 2012

Wyspa Tokio.


Wyspa Tokio to kolejna powieść Natuso Kirino, japońskiej autorki, której książki czytam regularnie, tzn. jak tylko się jakaś pojawi, czytam. :) Jednak z każdą kolejną powieścią coraz mniej mi się jej twórczość podoba...

Nie wiem dlaczego tytuł najnowszej powieści nasunął mi obrazy współczesnego Tokio i jego mieszkańców - zagubionych, samotnych etc. Myślałam, że będzie to kolejna książka o bolączkach zwykłych ludzi wrzuconych w nie do końca im zrozumiały świat. I w sumie z chęcią bym taką powieść przeczytała, gdyby w tle było Tokio. :) Nie ukrywam więc, że, kiedy zaczęłam czytać książkę, miejsce akcji było dla mnie zaskoczeniem, ale raczej pozytywnym. Potem jednak już było gorzej. Cały czas miałam wrażenie, że to wszystko gdzieś już było - i mozliwe, że na to odczucie miało wpływ kilka innych książek czy filmów, które zlały mi się w jedno, a których akcja także działa się na wyspie, a bohaterami byli rozbitkowie próbujący na nowo ułożyć sobie życie w innej rzeczywistości.

Czym jest cywilizacja? Co sprawia, że jesteśmy cywilizowanymi ludźmi? Nasz stosunek do innych, wytwory naszych rąk, umiejętności zdobywania i produkowania żywności, a może jedynie tak prozaiczny przedmiot jak okulary? Autorka stawia takie pytania, na które jednak każdy z nas sam musi sobie odpowiedzieć pamiętając, że nie wszystko jest tylko czarne albo tylko białe.


Więcej informacji na stronie wydawnictwa.

niedziela, 9 września 2012

kaszi.

Kaszi zachwyca się i A. z my roses are red i P. z Psiego Udka, więc i ja się pozachwycać chciałam. :)


Kaszi (czy też kashi)  to w skrócie mówiąc takie sushi po polsku, bo zamiast ryżu mamy różne rodzaje kaszy zawinięte w nori. Kaszi może być wegetariańskie lub nie, a ryby zastępuje często wędlina, co akurat do mnie nie bardzo przemawia i takich kaszi nie podjęłam się zrobić. Nie kupuję gotowego sushi w marketach, więc i kaszi wolałam spróbować zrobić sama. Po domowemu.

Co potrzebujemy:

kasza gryczana
nori
marchewka
świeży ogórek
łosoś
serek typu philadelphia

Co robimy:

Kaszę gotujemy, najlepiej troszeczkę ją rozgotować, żeby bardziej się kleiła - muszę jeszcze udoskonalić ten proces. :) A następnie wykonujemy te same czynności, co przy robieniu sushi. Rozwijamy płatek nori na macie, smarujemy jego część serkiem (odwrotnie niż przy sushi, gdzie serek nakłada się na ryż, ale ciężko to było zrobić z prawie sypką kaszą...), i dokładamy składniki - łososia lub ogórka z marchewką. Całość zwijamy, nie dociskają zbyt mocno, aby kasza nie pouciekała bokami. :)

Kaszi można jeść na zimno i ciepło. Mnie zdecydowanie do gustu przypadła bardziej wersja na zimno, jak sushi. Muszę przyznać, że eksperyment okazał się być całkiem udany, dlatego na pewno podejmę się zrobienia kaszi (już na poważnie) raz jeszcze. :)


Więcej o kaszi można przeczytać na stronie twórcy pomysłu tutaj. Polecam!

czwartek, 6 września 2012

World of Yuki Atae.

Dostało mi się. Dzięki konkursowi Kimono Cafe na FB dzisiaj dotarł w moje ręce notatnik spod znaku Yuki Atae. Jest cudny!


Yuki Atae jest artystą tworzącym lalki. Każdy element wykonywany jest własnoręcznie przez artystę i dopracowany do granic możliwości. Yuki Atae ma nawet własne muzeum zwane Musekan, gdzie oglądać można jego prace, które pokazywane są na całym świecie - może kiedyś dotrą i do Polski. :)



środa, 5 września 2012

Unbeaten Tracks in Japan.

Kupiłam tę książkę podczas mojego pierwszego pobytu w Japonii. Po tylu latach (wstyd się przyznać) udało mi się w końcu poświęcić jej trochę czasu. Już wcześniej interesowały mnie relacje podróżników - te bardziej vintage :), więc miałam w planach znaleźć książkę Isabelli Bird, chyba pierwszej kobiety samotnie podróżującej po Japonii.


Unbeaten Tracks in Japan jest ksiażką niezywkłą, szczególnie jeśli weźmie się pod uwagę kiedy i gdzie dzieje się akcja i kto jest głównym bohaterem, czyli kobieta, która podjęła się niemałego wyzwania podróży nie po utartych ścieżkach, ale wędrówki do miejsc nieodkrytych. Zdecydowała się sama dotrzeć na północ Japonii, na Hokkaidō, aby poznać życie Ainu i żyć przez chwilę z nimi pod jednym dachem.

Książka napisana jest w formie listów autorki do siostry. Szczegółowe opisy krajobrazów, ludzi, ich dobytku i odzieży, architektury zabierają nas w świat XIX-wiecznej Japonii widzianej oczami kobiety z Zachodu.

"It was a life of which I knew nothing, and the mystery was more alarming than atractive; my money was lying about, and nothing seemed easier than to slide a hand through the fusuma and approproate it. Ito told me that the well was badly contaminated, the odours were fearful; illness was to be feared as well as robbery! So unreasonably I reasoned!"

Cytat powyżej obrazuje nastawienie autorki do podróży - pełne obaw, a czasami i niechęci. Nigdy jednak nie brakowało jej entuzjazmu - mimo wahań i poczucia zagrożenia kontynuowała podróż. Z czasem zresztą zweryfikowała swój osąd, bo, jak sama pisze, "My fears (...) had really no justification. I have since travelled 1200 miles in the interior, and in Yezo, with perfect safety and freedom from alarm, and I believe that there is no country in the world in which a lady can travel with such absolute security from danger and rudness as in Japan".


Do przeczytania między innymi tutaj. Polecam!

(Cyt. za: Isabella Bird, Unbeaten Tracks in Japan, London 1984, s. 45.)
(Zdjęcie Isabelli Bird zapożyczone stąd.)

niedziela, 2 września 2012

"Chryzantemy złociste..."


Chryzantema stała się symbolem nie tylko rodziny cesarskiej, której herbem jest Kiku-no Gomon (菊の御紋), czyli złota chryzantema o szesnastu płatkach, ale i całej Japonii. Kwiat ten jest symbolem szczęścia i długowieczności, a można go dostrzec w Japonii na co dzień, np. na okładkach paszportów, znaczkach pocztowych czy grobach i domowych ołtarzykach. Mimo że to kwiaty wiśni są chyba najbardziej rozpoznawalnym motywem kultury japońskiej, chryzantema także cieszy się ogromną popularnością, o czym świadczą między innymi organizowane każdej jesieni Kiku Matsuri (菊祭), czyli festiwale chryzantem.


Chryzantemy pojawiły się w Japonii w okresie Nara (710-793) za pośrednictwem Chin, skąd przywiezione zostały jako środek leczniczy. Przez wieki kwiat ten zyskał na popularność, gdyż wierzono, że przedłuża ludzkie życie. Już w okresie Edo (1603-1867) hodowano wiele odmian chryzantem, pojawiły się także różne techniki i style prezentacji tych kwiatów, między innymi tzw. Kiku Ningyō (菊人形), czyli lalki przedstawiające znane postacie wykonane z kwiatów. W okresie Meiji (1868-1912) chryzantema stała się oficjalnym symbolem rodziny cesarskiej.


Kiku Matsuri to wystawy, na których prezentuje się różne odmiany chryzantem. Kompozycje mogą przybierać najrozmaitsze formy - od pojedynczych kwiatów w doniczkach, po misterne wzory, a nawet drzewka bonsai. (Więcej o stylach i odmianach chryzantem tutaj.) Najwięcej wystaw odbywa się w listopadzie. Będąc w Japonii udało nam się kilka z nich zobaczyć w Tokio i Kamakurze - kwiaty prezentowane są np. w parkach i na terenach chramów shintō.


Chryzantemy pięknie się prezentują w każdej formie, nawet tej popkulturowej. :)